"Przygody Lorda Ślizgacza"

Solowe dokonania byłych i obecnych członków Maiden

Moderator: Administracja i Moderacja SanktuariuM

DeaDe
-#Ancient mariner
-#Ancient mariner
Posty: 738
Rejestracja: wt paź 12, 2004 6:06 pm

Re: "Przygody Lorda Ślizgacza"

Postautor: DeaDe » czw wrz 22, 2005 4:16 pm

PROSZĘ BARDZO: Tu macie "fragment" książki:





PODZIĘKOWANIA


Książka ta powstawała w rozmaitych pokojach hotelowych w całej Europie w roku 1987. Skończona została w maju w Tokio. Wszystkim kierownikom hoteli, którzy z życzliwością dostarczali stosów hotelowej papeterii osobliwemu, długowłosemu mężczyźnie o czwartej nad ranem — wielkie dzięki.
Patrykowi, który uważał to za śmieszne i został do końca — dzięki.

Robert Smith uznał książkę za dobrą i dlatego ją czytacie... Merck,
którego nazwisko jest za długie, żeby je napisać, ubił ten piekielny
interes... Rod i Andy (jak zwykle) patrzyli zdziwieni... Shaun Hutson
eksplodował gejzerem krwi i wnętrzności... Steve Harris groził
torturami, jeżeli nie zostanie wydana... Wszystkim wymienionym
powyżej i tym, którym ucho więdło, gdy powstawała ta książka —
bardzo wielkie dzięki.
POSTACIE

Miejscowe
Lord Iitam Ślizgacz, dziedzic Findidnann
Kształcony bez większych rezultatów w szkole z internatem Thigwell; jego młodość (trudna) odcisnęła się upośledzeniem fizycznym. Mimo wieku trzydziestu pięciu lat utrzymuje dziecięcą słabość do pończoch oraz pantofli na szpilkach, a w czasie, który opisuje ta książka, nadal jest prawiczkiem.
Lokaj
Wysoki, dystyngowany facet, lat około czterdziestu. Znacznie łysiejący od czoła. Posiada kilka dość szczególnych zainteresowań.
Pułkownik lotnictwa Bili Symes-Grosz
(w stanie spoczynku)
Sześćdziesięcioletni oficer RAF-u, najbliższy sąsiad lorda Iitama. W wyniku skłonności do młodych rekrutów został zwolniony ze służby. Niecierpliwie czeka na powtórne powołanie.
Tajna Armia
Znajomy Symesa-Grosza, wypożyczony lordowi Iitamowi pod fałszywym pretekstem. Z założenia, wygląd jest tajny.
Jock McVitie Barcelona
Gderliwy karczmarz, zawiadowca, nadzorca telefonu oraz właściciel wiejskiej stacji benzynowej.

Goście
Roderick Morte D’Arthur Tennison oraz jego żona, Margot Smith.
Wielki, niezdarny świr z wyższych klas. Żona, która nie zgodziła się przy ślubie na zmianę nazwiska, mała, gruba i niebezpieczna feministka. Mają dwoje dzieci.
Brian i Letycja Taylor
Ciągle pijany szkocki wydawca oraz małżonka — Amerykanka, dobrze wyposażona przez naturę, mająca w komórkach po osiem par chromosomów; bezdzietni.
Mark i Cyntia West
Z pozoru doskonała para. Młodzi, przystojni i bogaci. Nie są po ślubie na tyle długo, by mieć dzieci. Jak się okaże, jest to ostatnia rzecz, o jakiej myślą.

CZĘŚĆ I
Kłopot

I
Stworzenie bestii doskonałej







—Phi! — Lord Iitam Ślizgacz parsknął z odrazą i trzasnął gazetą o blat dębowego stolika wzbijając kłęby kurzu. — Cholera, nawet na owocach nie można zarobić! — Gałka oczna uwydatniona monoklem śledziła nagłówek: — „Trzy tysiące osób jadło jedną truskawkę.” —
Baa! — ryknął i wstał z wiktoriańskiego fotela o wysokim oparciu i wyblakłej tapicerce. Zegar szafkowy, stojący przy dębowej boazerii, sennie tykając zbliżał się do godziny czwartej po południu. Wtedy dwuskrzydłowe drzwi rozchyliły się. Oto zjawił się Lokaj z wózkiem do herbaty.
— Pańska herbata, sir — oznajmił Lokaj. — Czy wolno mi zapytać, czy wasza lordowska mość życzy sobie gorącą wodę dzisiaj wieczorem?
— Tak, oczywiście — odparł lord Iitam.
— Ahem!— Lokaj odchrząknął i wyciągnął przed siebie rękę, dłonią do góry.
— Och, już dobrze, dobrze — Iitam zrzędził nerwowo, grzebiąc głęboko w kieszeni fraka, aż wydobył monetę pięćdziesięciopensową. — Czy to wystarczy?
— W zupełności, sir — zapewnił Lokaj, a jego dłoń zamknęła się na pieniążku przeznaczonym do automatu gazowego, po czym delikatnie wsunęła go do kieszeni kamizelki.
— Pieniądze, pieniądze, pieniądze — jęczał łkam. — Cholera, pieniędzy nie ma, nie stać nas nawet na ciepłą wodę, nie stać nas na kochankę, nie mogę nawet kupić sobie porządnej pary butów na szpilkach, z krokodylej skóry. Ile zostało mi samochodów?
— Sześć, sir.
— Sześć? To wszystko? Jestem pewien, że mam siedem.
— Nie, sir. Zderzył się pan ze spychaczem dwa tygodnie temu. Teraz ma pan sześć.
— Och! — wymamrotał nieprzytomnie Iitam. — Więc to był spychacz. Mój Boże, zostało tylko sześć. — Zamyślił się. — Muszę sprzedać jednego. Lokaju. Pojedź tym białym dziś wieczorem do miasta i sprzedaj go.
— Obawiam się, że to niemożliwe, sir.
— Niemożliwe? Dlaczego?
— Ponieważ nie mamy ani kropli benzyny i nie stać nas na kupno, sir.
Iitam osunął się na krzesło. Dziedzic włości Findidnann w zapomnianych górach Szkocji załatwiony był na dobre. Żadnych pieniędzy, żadnych dochodów. Opuścił wzrok na swe zdarte lakierki na wysokich obcasach i zmarszczył ich ostre czubki.
— Cóż robić. Lokaju? — zajęczał.
—Ahem! — Lokaj ponownie kaszlnął. — Studiowałem ostatnio orientalne i japońskie sposoby rozwiązania tego problemu, sir, i zdaje się, że na coś się natknąłem.
— Uch — przerwał mu Iitam. — Japonce, żółtki, niepodobna. Książę Edynburga miał rację, wszyscy skończymy jako żółtki ze skośnymi oczami. Nie. Nie mam zamiaru zamienić posiadłości Findidnann w jakąś cholerną celtycką krwawą łaźnię. Cholera, przecież wygraliśmy wojnę, ot co. Boże, chroń Królową. Lokaju — Iitam osunął się jeszcze bardziej w fotelu i począł wściekle czyścić monokl. — Wolę raczej być biednym, niż poddać się wschodzącej potędze jena. — Dalej uparcie tarł szkło. Lokaj wciągnął głęboko powietrze.
—Sir, ja.. ja... ja... mam pomysł — obwieścił w końcu.
Iitam wcisnął monokl w oko i bacznie przyjrzał się Lokajowi.
— Ty? — szeptał z niedowierzaniem. — Ty masz pomysł? — Jego oczy niepewnie przenosiły się z jednej strony na drugą, a na usta wypełzł złowieszczy uśmiech. — No, to posłuchajmy, chłopie — zaryczał nagle.
— Sir, roboty, eee... automaty, technika, poprawienie pewnych naturalnych funkcji przez zastosowanie pewnych nowoczesnych rozwiązań technicznych, by...
— Tak, tak — Iitam głośno wzgardził tym tematem skacząc na równe nogi. — Łatwo ci spekulować, ale cóż my mamy do zautomatyzowania? — Jednym susem wskoczył na stół, zdrapując szpilkami politurę. -A— Co?-— ryczał, wymachując rękami niczym derwisz. —
Co? — krzyknął i przykucnął jak ptak. — Co? — teraz głos zmienił w szorstki szept, a jego oczy napotkały wiszący na ścianie portret zmarłego wuja.
Lokaj ciągnął dalej.
— Sam osobiście zaprojektowałem i wykonałem jedną rzecz i jestem pewien, że wasza lordowska mość...
—Na wynalazki jeszcze przyjdzie kolej! — krzyknął Iitam i uniósł się dramatycznie. — Twój czas jeszcze nie nadszedł, ale może... — Jego wzrok napotkał wypchane trofea zdobiące ściany: sufit: bażanty, borsuki, gronostaje, lwy, tygrysy, gęsi, łasice, łosie, niedźwiedzie, węże, ryby. Wpatrywał się dalej: orły, gołębie, pancerniki, chomiki, skoczki pustynne, psy i dwudziesty trzeci dziedzic Findidnann... także wypchany. To jest to, pomyślał Iitam.
—Sir, mój mały wynalazek jest doskonały i nie...
—Wspaniale, Lokaju, wspaniały pomysł! — ryknął Iitam. Zeskoczył ze stołu i niczym w biegu przez płotki pognał do teleskopu astronomicznego z połyskującej blachy, długiego na sześć stóp, skierowanego na mokradła. Niemal wepchnął w niego oko i wodził lunetą po horyzoncie. -— Polowania, Lokaju, strzelanie, ryby przez cały rok, bez końca, niezniszczalne, elektroniczne... nie do wiary.
—I zupełnie nie do jedzenia, sir.
— Eee... tam, człowieku, bzdury — wybuchnął Iitam w odpowiedzi. — To drobiazg. Czy Kolumb przerwał odkrywanie świata tylko dlatego, że nie mógł go zjeść? Czy zapach jabłka, które spadło Newtonowi na głowę, wpłynął na teorię grawitacji, hę?
Iitam ucapił entuzjastycznie Lokaja za ramiona i potrząsnął nim przyjacielsko.
—No? — pisnął. — Oczywiście, że nie.
—Ależ, sir — zawodził Lokaj. — Mój pomysł...
— Twój pomysł — Iitam ze złością uderzył otwartą dłonią w wózek do herbaty. — Twój pomysł — mówił drwiąco. — Ale mój geniusz. Ja, dwudziesty piąty dziedzic Findidnann, lord Iitam Ślizgacz, zapiszę się w historii jako człowiek, który... — przerwał. —Jaki dzisiaj dzień?
— Dwudziesty trzeci, sir.
—Doskonale — zasyczał, wyrywając szufladę z biurka i rozrzucając jej zawartość po pokoju. — Aha! — wrzasnął, gdy wyciągnął Rocznik Brytyjskich Sportów Terenowych. Zaczął gorączkowo poszukiwać września. — Tutaj, patrz, dwudziesty trzeci, i tutaj — otworzył na następnej stronie. — „CUDOWNY DWUNASTY.” — Zatrzasnął księgę triumfalnie.
— Wiesz, co to znaczy? Ja, łkam Ślizgacz, ustanowię najbardziej niewiarygodny wyczyn w historii myślistwa. Polowanie na kuropatwy przez cały rok. Ta okolica zapełni się ludźmi. Wszyscy, absolutnie, ociekać będą forsą, a ja potrafię już ją przejąć. Musimy od razu przystąpić do rzeczy. Cudownego Trzeciego to dobra data, żeby zacząć. Musimy od razu przystąpić do rzeczy. Za parę tygodni. Zaproś wszystkich! — ryknął.
— Sir? — wtrącił Lokaj. — Sir.
— Och, co teraz?
— Nie ma pan żadnych kuropatw.
— To je zrobię — oznajmił łkam triumfująco. — A teraz — kontynuował — zaproszenia. Potrzeba mi jakieś pół tuzina młotków, którzy nie potrafią strzelać. Kogo znamy?
— Nie mamy już przyjaciół. Wszystkim jesteśmy winni pieniądze.
— W takim razie wykorzystamy stary album z Thigwell; stare szkolne więzi, te rzeczy. Zagraj w lotki i wytypuj sześć nazwisk. Napisz im, że to jest oficjalny zjazd absolwentów Thigwell, czy coś podobnego. Do nich przemówią wzniosłe rzeczy. Cokolwiek zrobisz, nie wspominaj pod żadnym pozorem o polowaniu na kuropatwy, dopóki nie przybędą tutaj. Nie chcę, żeby ktoś inny coś tu zwietrzył.
— Sir, naprawdę wydaje mi się, że ponosi pana. Nie chciałbym być nachalny, ale mój mały wynalazek czeka pod schodami, aby wypróbował pan...
— DOSYĆ! — krzyknął lord łkam. —: Płacę tobie jako lokajowi, a nie jakiemuś Robinsonowi od wynalazków. Teraz spływaj i przygotuj mi kąpiel.
Lokaj zesztywniał i głośno wciągnął powietrze. Nie płacono mu od miesięcy, ale alternatywą była szychta w Piołunowym Zagajniku.
— Czy to wszystko, sir? — zapytał z szelmowskim uśmiechem.
— Tak, tak, odejdź. — Iitam przeglądał już książki w biblioteczce. Zamyślił się głęboko. Książki o astronomii, okultyzmie, wojskowości, filozofii, religii i podobne, wypełniały górne półki; niższe zajmowała pornografia, katalogi pantofli na szpilkach i album parów brytyjskich Burke’a. Nic, pomyślał, co pomogłoby zbudować stado szybkich, prawdziwych, posłusznych kuropatw.
Popatrzył w górę na portret wuja, człowieka, którego tak bardzo podziwiał. Odwzajemnił mu świrnięte spojrzenie.
— Gdzie znajdę kogoś, kto to dla mnie zrobi? — zamruczał. Nagle zaświtała mu w głowie pewna możliwość. Pochylił się i podniósł książkę z kodami sygnałowymi semaforów.

II
Tajny agent





Iitam gramolił się żwirową ścieżką do gotyckiej koszmary, zwieńczonej licznymi wieżyczkami, która stanowiła rezydencję jego najbliższego sąsiada, pułkownika lotnictwa, Billa Symesa-Grosza. Lord Findidnann nie przywykł do niedogodności takiej jak trzymilowy spacer podmokłym trzęsawiskiem i zupełnie nie był przygotowany do marszu przez tak niełaskawy teren. W wyniku tego para jego najlepszych włoskich pantofli na wysokim obcasie, z niebieskiej skóry, uległa zniszczeniu, co w połączeniu z upiornie wczesną porą, to znaczy godziną siódmą trzydzieści nad ranem, wprawiło go w nastrój nieszczęśliwy, gdy dotarł wreszcie do frontowej bramy.
— Stój! Kto idzie? — zaskrzeczał jakiś niezidentyfikowany, dobiegający nie wiadomo skąd, dziecięcy głos:
— Lord Iitam Ślizgacz. Przyszedłem zobaczyć się z pułkownikiem. Proszę powiedzieć mu, że jestem.
— Zbliż się i podaj hasło — ponownie zaskrzeczał głos, tym razem o ton wyżej, a dźwięk emanował tajemniczo z gęstego bluszczu przy wielkich dębowych drzwiach, nabijanych żelaznymi ćwiekami.
— Tylko powiedz pułkownikowi, że jestem — zajęczał Iitam, kołysząc się na popękanych szpilkach. — A właściwie to daj sobie spokój, sam mu powiem. — Zbliżył się do frontowych drzwi.
Pierwszy strzał roztrzaskał ogrodowego skrzata, Iitam wrzasnął przeraźliwie.
— Ty głupi zgrzybiały szczylu! — krzyknął biegnąc, aby schować się za murem.
Strzał z drugiej lufy oderwał od jego fraka oba ogony, a Iitam zanurkował głową w dół ponad niskim murem ogrodowym, zostawiwszy oba pantofle pionowo wetknięte w żwir. Rozległ się głośny plusk, gdy wleciał głową w dekoracyjną fosę za murem.
— Przerwać ogieńl — zaryczał jakiś głos, bardziej dorosły. — Przepraszam, chłopie. Możesz już wyjść z ukrycia. Jest bezpiecznie. Iitam ostrożnie wyjrzał zza murku. Przed frontowymi drzwiami stał pułkownik lotnictwa Grosz i poklepywał małego dzieciaka ubranego w bawarskie skórzane spodenki i kapelusz zwiadowcy; gówniarz dzierżył ogromną dwururkę.
— Uciekaj teraz, Rommel! — zaryczał pułkownik. — Pobaw się z Goebbelsem. Goering może podać herbatę.
Dzieciak popędził za dom.
Iitam wypluł stęchłą, zielonkawą wodę i powstał. Był przemoczony do suchej nitki, cały oblepiony błotem i zielonym szlamem. Popatrzył po sobie. Jego najlepsze siatkowe pończochy były w ruinie, a paznokcie pokrywała skorupa mułu. Jednakże monokl pozostał na miejscu.
— Do kurwy nędzy, co tu się dzieje? — krzyknął.
— Ochrona, staruszku, nigdy za wiele ostrożności, co? Przepraszam za kąpiel, jeszcze się gniewasz? Właź do środka, śniadanie gotowe. — Powiedziawszy to wszedł do domu.
— Więc — mówił pułkownik, nalewając herbatę, w jadalni o sklepieniu z drewnianych belek, otoczonej wąską galerią — otrzymałem wiadomość od ciebie wczoraj wieczorem. Ciągle nie rozumiem, dlaczego twój wujek nie założył sobie telefonu.
— Nie cierpiał Ministerstwa Poczt — zamruczał Iitam, cały okryty kocami i targany dreszczami. — Odmawiali przyjmowania telegramów od gołębi pocztowych, stąd taki warunek pojawił się w jego testamencie... żadnych telefonów w posiadłości Findidnann.
— Nieco niedogodne — odparł pułkownik. — A jednak — pochylił się i odstawił imbryk — bardziej bezpieczne — zasyczał. — No, a co z tym szalonym planem? Wspomniałeś coś o Japońcach. — Gwałtownie złapał Iitama za nogę. — Nie lubię ich, nigdy nie lubiłem.
— Zdaje się, że napomknąłem o orientalnym rozwiązaniu, które zaproponował mój kolega — zauważył chytrze Iitam.
— Dla kogo pracujesz? — wybuchnął pułkownik.
— Naprawdę nie mogę powiedzieć — odparł Iitam zdejmując
dramatycznie monokl.
— Cii, cii, co? — drażnił go lotnik.
— Obiecałem dochować tajemnicy — stanowczo stwierdził Iitam.
— To musi być cholernie ważne, że aż zwracają się do mnie, cholernie ważne. Dwadzieścia lat czekałem na ten kryzys. Wiedziałem, że się jeszcze do mnie zgłoszą. — Skierował zamglony wzrok na szyby w ołowianych ramach. — Potrzebujesz speca? — zapytał nagle. — Wykwalifikowanego zabijakę?
Iitam założył z powrotem monokl i rozpromienił się mimo
zmarzniętych kolan.
— Tak — powiedział spokojnie. — Taką mam prośbę.
— Naprawdę nie możesz powiedzieć, o co chodzi? — błagał go zapalczywie pułkownik lotnictwa.
— Znasz zasady, według których postępujemy — oznajmił twardo Iitam i aż cieplej zrobiło mu się przez to szachrajstwo, mimo mokrego ubrania. — Za dużo nie należy mówić.
— Racja, racja. Ściany mają uszy, hę?
Pułkownik usiadł ponownie i wcisnął mu wojskową porcję ciasta na porcelanowy talerz Luftwaffe. Iitam wbił wzrok w podarunek i zmarszczył nos.
— Nie, dziękuję.
— Goering! — zaryczał Grosz. — Chodź, mój aniołku, i zbierz te talerze.
W jadalni pojawił się ubrany w komżę ministrant i poruszając się posuwiście, pozbierał naczynia ze stołu.
— Dobry chłopak z ciebie, Goering. Srebrną zastawę możesz zostawić na później. — Wskazał na ogromną tacę do pieczystego i srebrną pokrywę, które stanowiły centralny punkt stołu. — Mógłby upuścić, rozumiesz — zwrócił się do Iitama — a wtedy musiałbym go przetrzepać — zadrżał nieznacznie, a oczy znów zaszły mu mgłą. — Wszystkim chłopakom z wioski cholernie dobrze robi odrobina dyscypliny, porządne złojenie skóry, kiedy na to zasługują; to takie zimne prysznice na gorące głowy. Do licha, mówię ci, zasługują na to — zarechotał i powrócił do rzeczywistości. — Pewnie, niektórzy nie są w stanie tego znieść. Kilku chłopaków rzuciło się na mnie w zeszłym tygodniu. Odesłałem ich, ale... — znowu go poniosło. — Cały czas przychodzą nowi do swego starego, kochanego, nadzianego wuja... — Oblizał wargi. Po chwili obnażył kły w szerokim uśmiechu, a Goering znikł bezszelestnie.
Myśl, że ten lubieżny staruch buszuje wśród dojrzewającej miejscowej, młodzi, była dla Iitama wstrętna, będąc jednakże samemu angielskim arystokratą, a co za tym idzie, także zboczeńcem, zdecydował się przyjąć bardziej pragmatyczną postawę.
— W takim razie, gdzie ten spec? — zapytał. — I kiedy może zacząć?
— Jest tutaj i zacznie od razu — oznajmił pułkownik dumnie. — Właściwie, był tu przez cały czas naszej rozmowy.
Iitam rozejrzał się, zaskoczony. Galeria dookoła pełna była mieczy, broni palnej i modeli samolotów. Człowiek bywa czasami maniakiem.
— Gdzie on jest? — zapytał zniecierpliwiony.
— UKAŻ SIĘ! — zaryczał stary wujek, zrywając pokrywę z ozdobnej tacy na pieczyste, by ukazać wielki śliwkowy pudding z wisienką na wierzchu. Pudding przemówił:
— Dzień dobry, pułkowniku — głos miał szorstki, władczy i monotonny. Iitamowi zabrakło słów.
— No, staruszku, oto on. SAS — Borneo, Malaje, Północna Irlandia, Oman; ładunki wybuchowe, broń palna, noże, druty potykające, trucizny. Powiedz słowo, a on już je zabije. Mistrz przebrania i mistyfikacji, wzór dyskrecji.
Iitam doszedł nieco do siebie i-spojrzał w dwie wielkie śliwki zakładając, że to oczy.
— Czy możesz zrobić dla mnie stadko kuropatw? — zapytał, pełen napięcia.
— Oczywiście — odparł pudding śliwkowy beznamiętnie. — Z głowicą nuklearną, kuropatwa powietrze-powietrze, kuropatwa z gazem bojowym, kuropatwa wczesnego ostrzegania. Cokolwiek sobie zażyczysz.
— To wszystko w kuropatwie? — wykrzyknął zdziwiony Iitam. Pudding śliwkowy zakręcił się w likierze i skierował ku pułkownikowi.
— Kim jest ten idiota? — zapytał.
— Psst. Ciii, ciii, nie mogę nic mówić.
— Dla twej informacji, lordzie Ślizgaczu — rozpoczął wykład pudding — kuropatwa jest najbardziej przerażającą bronią sił specjalnych. Gdybyś był na usługach Jej Wysokości tak długo jak ja, poznałbyś wartość-taktyczną dobrego stada kuropatw.
Iitama poczęła rozpierać duma.
— Tak, tak — przerwał. — To jest powszechnie wiadome, ale ta kuropatwa nie może dać się zestrzelić. Potrafisz wykonać coś takiego?
— Nikt nie zestrzeli mojej kuropatwy, nie mając najpierw do czynienia ze mną — zadeklarował pudding.
— Doskonale, wynajmuję cię. Chcę, żeby te kuropatwy wzleciały trzeciego października o drugiej po południu. Nad mokradłami. Znakomicie, pułkowniku. — Ciepło ujął wysuszoną dłoń starego zboczucha. — Uratowałeś mi głowę.
— Czy jestem wolny, sir? — zapytał pudding.
— Tak — odparł pułkownik Symes-Grosz. — Od teraz będziesz działał samotnie i kontaktował się ze mną, albo z lordem Iitamem, jedynie w przypadkach naglących, zrozumiano?
— Zrozumiano, sir. Jeszcze jedno, sir. Sugeruję zniszczenie wszelkich dowodów tego spotkania.
— Cholernie dobry pomysł — odparł pułkownik.
— Jakich dowodów? — zaciekawił się podejrzliwy Iitam.
—Proponuję, żebyście polali mnie brandy i zaserwowali zapalonego.



III
Wynalazek Lokaja




Iitam siedział w swym gabinecie ze stopami w gorącej wodzie z dodatkiem soli. Cały przykryty był ręcznikami i studiował przez teleskop nocne niebo, od czasu do czasu marszcząc nos w pełnej koncentracji. W podwójnych drzwiach bezszelestnie pojawił się Lokaj.
— Wysłałem zaproszenia do trzech par małżeńskich, sir.
— Myślisz, że polują na kuropatwy? — spytał Iitam, ciągle
zerkając w soczewki.
— Album absolwentów nie zawiera tego typu informacji, sir.
— Nie, nie, głupcze, tam, w górze — odwrócił głowę od teleskopu i spojrzał na planetę Ziemię. — Tam, w niebie, na Marsie, myślisz, że polują na kuropatwy, albo coś innego? Fascynująca myśl, hę?
— Fascynująca — powtórzył Lokaj niczym echo, wcale niezafascynowany.
— No, to jakie masz nazwiska? — krzyknął Iitam wracając do obserwacji.
— Roderick Morte D'Arthur Tennison, Brian Taylor i Mark West. Wszyscy są żonaci i nie znają się nawzajem z powodu różnicy wieku.
—Ale ja znam jednego — obwieścił Iitam. — Roderick, prawdziwy dupek. Po grze w rugby stawaliśmy mu na uszach i dżemem smarowaliśmy mu jaja. To były piękne dni. No, wspaniale się spisałeś. Lokaju. Jeżeli pozostała dwójka jest tak przymulona jak on, to jesteśmy uratowani — zamilkł. — Boże, jakaż kobieta wyszła za takiego muła błotnego? W każdym razie. Lokaju, ja też swoją robotę wykonałem.
— Cóż takiego, sir?
— Nakłoniłem tego starego, lubieżnego pedofila, pułkownika z drugiej strony mokradeł, żeby pożyczył pewnego świrniętego szpiega do skonstruowania dla mnie stadka kuropatw. Lada moment będzie dla mnie pracować. Mówię ci. Lokaju, słowami nieśmiertelnego Sherlocka Holmesa — gra rozpoczęta.
— Czy mam rozumieć, że moje usługi nie są już konieczne? — zapytał Lokaj udając urazę.
— Hę? — parsknął Iitam. — Nie, oczywiście, że nie. Ten gość nie jest lokajem. Jak go zobaczyłem, był śliwkowym pud... — Iitam zawahał się — ...eee, eee śliwkowym facetem. Taki śliwusi-milusi facecik, no, rozumiesz, o co biega.
— Gdzie on się zatrzyma, sir? — zapytał chłodno Lokaj.
— Och, w ogóle go nie zobaczysz. Jest taki jakiś skryty. Gdziekolwiek. Może w tym imbryku, hę, hę, hę?
— Czy to wszystko, sir?,
— Tak, Lokaju. Tak, odejdź. Wspaniałe dni przed nami. Wspaniałe. — Spojrzał na swoje stopy i zaczął śpiewać, nosowo, monotonnie...

„To stopy te za dawnych lat stąpały wśród zielonych Anglii
pól i święta... eee.... kuropatwa Iitama... hę, hę, hę..."


Śmiech przycichł, gdy Lokaj, ledwo panując nad sobą, zamknął drzwi i stanął przed gabinetem. Oparł się o chłodną kamienną ścianę, a jego myśli goniły jak oszalałe. Nowi ludzie, szpiedzy, tajni agenci. Dosyć, że ignorowano jego pomysły, gardzono inwencją, ale wprowadzanie kogoś obcego? Lokaj widział oczyma duszy, jak blednie jego użyteczność, to oznaczało bezrobocie i jeszcze... Zamarł, a pot zaczął ściekać mu po dłoni. Wspomnienia wracały, a twarz robiła się coraz bardziej blada.
—Johnie Lokaju — oznajmił sędzia. — Szalbiercza sprzedaż szczątków osób, które zeszły z tego świata, to poważny zarzut, nie mniej poważny niż zarzut grzebania niewłaściwych organów z niewłaściwymi zwłokami, w niewłaściwych grobach. Pójdziesz na dziesięć lat do więzienia.
John Lokaj nie zamierzał zejść na drogę przestępstwa, ale śmierć nie była już dla niego tym, czym dawniej. Praca kierowcy w firmie pogrzebowej nie była zbyt dobrze płatna. Ludzie żyli dłużej, umierali gwałtowniej, a za pochówek płacili mniej. Pewien pomysł przyszedł mu do głowy, kiedy chował jedną z rozczłonkowanych ofiar słynnych morderstw w Tandoori. Pozostawił tylko mały palec zmarłego i wypełnił trumnę workami z piaskiem. Nikt niczego nie wywąchał.
I już tylko mały krok dzielił Lokaja od zakopywania niewłaściwych ludzi, podstawiania zwłok miejscowych przestępców za „ukochanego Jeffrey’a, lat 75, powołanego nagle przez Boga". A ukochany Jeffrey tymczasem był cięty przez studentów medycyny w londyńskim szpitalu w Whitechapel.
— Ciała — zamruczał głośno Lokaj, jeszcze znieruchomiały przy lodowatej ścianie przed gabinetem dziedzica. — Zimne, gładkie, czyste i porządne. Nic tak zwariowanego, jak ta sprawa, cholera, ze szpiegiem. Kurwa, po co to?
Jego pełen kultury język stopniowo ustępował pod naporem szorstkiego slangu, gdyż John Lokaj pochodził z East Endu. Lokaj to jego przezwisko, które otrzymał w Piołunowym Zagajniku, gdzie także zyskał sztuczny akcent i maniery lokaja, usługując, co ważniejszym współtowarzyszom. Wykrzywił twarz jak w agonii, kiedy wspomnienie przeciągało się.
Zaniósł herbatę do celi dziesiątej, dla Jacka Munro zwanego „Pięć funciaków za sznyta" (a w skrócie „Sznyciarz"), który otrzymał cztery dożywocia za rozprucie brzucha wujkowi i całej rodzinie w trakcie sporu przy grze w kasztany.
— Herbata, sir — oznajmił stając w drzwiach celi.
— Jebnij to na wyro, chłopie — sapnął Sznyciarz, który od dzieciństwa cierpiał na astmę.
Lokaj stanął przy szarych i szorstkich kocach pokrywających pryczę Sznyciarza, po czym pochylił się, by nalać herbaty do popękanego więziennego kubka. Kiedy strumień cieczy zaczął spływać łukiem w dół, John Lokaj zamarł. Poczuł jak pęczniejący członek napiera mu od wewnątrz na pasiak; bulwa wielka jak noga małego Cygana próbowała przedostać się przez rozporek, mocując się niespokojnie z materiałem.
Lokaj zarumienił się. Nie potrafił tego zrozumieć. Nigdy nic tak go nie poruszyło. Może to w wyniku „szkolenia charakteru" przez jego ojca, którego ulubioną metodą było przewiązywanie gumowej taśmy wokół moszny i uderzenie w jaja kijem od krykieta?
— O, kurwa, stanął ci — zakaszlał poruszony Sznyciarz. — Nalewasz mi herbatę, kurwa twoja mać, z fiutem na baczność! — Sznyciarz zrzucił gazetę i skoczył na równe nogi.
— Wybacz, Sznyciarz — zaskrzeczała podniecona pokojóweczka, przerażona nie na żarty. Sznyciarz zbliżył swoją nieogoloną, pokrytą wypryskami twarz, pod sam nos Lokaja, tak blisko, że ten poczuł jego
stęchły oddech. Zupełnie jakby krowia dupa eksplodowała przy każdym słowie.
— Jesteś pieprzony pędzlu, co. Lokaj?
Szczęka opadła Lokajowi, ale nie wydobył z siebie ani słowa.
— Lubię pedałów — skrzywił się w uśmiechu Sznyciarz i opuścił spodnie, odsłaniając brudne, poplamione moczem slipy. — I zaraz będę cię miał.
Lokaj otworzył oczy. Przed drzwiami Iitama stal jedynie trzydzieści sekund, ale cały zlany był potem, a serce wściekle tłukło się w jego piersiach.
Od tamtego dnia w więzieniu nie miał nawet śladu erekcji; żadnej, nawet najdrobniejszej fizycznej seksualnej pokusy, tylko samotne, kliniczne poszukiwania wymęczonych pragnień. Wkrótce po tym uciekł z więzienia. Znalazł go lord Iitam, nagiego, w rowie w posiadłości Findidnann. Lokaj rozpoznał w lordzie pokrewną, umęczoną duszę, w cylindrze, fraku, pończochach, pasie do pończoch i obcisłych wysokich butach. A Iitam wykorzystał okazję i zwolnił całą służbę, by zastąpić ich tą nową, horrendalnie nisko płatną alternatywą. Lokaj wiedział, że wszystko zawdzięcza Iitamowi i nie zamierzał dać mu się usidlić w tej najnowszej szalonej eskapadzie. Dla dobra ich obu.
Rzucił się korytarzem w stronę pokojów dla służby. Musiał to zobaczyć, swój wynalazek — dotknąć go, popieścić. Szukał niespokojnie klucza w kieszonce kamizelki. Klucza do swych snów. Drzwi otworzyły się wreszcie na oścież i oczy Lokaja rozpromieniły się.
— Jesteś, moja piękna, twój czas nadejdzie. — Oddychał z uwielbieniem. Stała tam. Połyskująca orgia stalowych cylindrów i pierścieni, wysoka na dwie stopy, na teleskopowych nogach. Poruszała się na bliźniaczych gąsienicach, obu szerokich na sześć cali; dzięki temu mogła ścigać ofiarę na wszelkiej nawierzchni, z prędkością do trzydziestu mil na godzinę. — Iitam oszalał. Nie chce mnie słuchać — wyszeptał Lokaj. — Mechaniczna kuropatwa! — parsknął. — Szpiedzy, wariaci. Ale nas nie może zabić, moja piękna, och, nie — usiadł obok maszyny. — Mam plan, żeby Iitam przejrzał na oczy, a wtedy ty, ja i dobry lord Ślizgacz zarobimy krocie pieniędzy. Uśmiechnął się i jeszcze raz spojrzał na dziecko swego umysłu, swoje dzieło, mechanicznie uzewnętrznienie jego umęczonej duszy, sen inżyniera. Lędźwiorotor — penis doskonały.


IV
Ubita śmietanka






Był to mały, nowy dom, z trzema sypialniami, na średnim poziomie, w nowym miasteczku, nieco na północ od Londynu, prawie na wsi. Pan domu służył niegdyś w marynarce przez krótki czas, wpierw ukończywszy prywatną szkołę w Thigwell, ale zrezygnował, za radą swego dowódcy? po upływie krótkiego, trzyletniego okresu.
W czasie krótkiej służby dla Jej Wysokości nasz człowiek spod numeru 33 na Nouvelle Drive zdołał zagiąć ostry koniec fregaty, uderzyć w minę trałowcem i prawie zatopić łódź podwodną, na której składał wizytę, zapomniawszy zamknąć właz przed zanurzeniem. Po odejściu ze służby na morzu został — z umiarkowanym powodzeniem— agentem ubezpieczeniowym. Zdawał się posiadać niesamowity dryg przewidywania wszelkiego ryzyka.
Ukochaną swą spotkał w miejscowym supermarkecie niedaleko Portsmouth, gdzie właśnie zdemolował piramidkę ustawioną z tysiąca pięciuset puszek południowoafrykańskich brzoskwiń, pokrojonych w plasterki.
— Strasznie mi przykro! — krzyczał, brodząc w masie powygniatanych puszek, by ratować pewną ludzką drobinę nimi przywaloną.
— Dranie! — wrzeszczała przygnieciona kobieta, bowiem prawdopodobnie przynależnością do tej właśnie płci istota owa się legitymowała.
Zaczerwienił się. Nigdy w życiu nie słyszał, by kobieta przeklinała. Nie był nawet pewien, cóż to znaczy.
— Oj, hmm, strasznie, strasznie mi przykro — wybąkał.
— Południowoafrykańskie bękarty!.— zanosiła się, rzucając przerażające spojrzenia gromadzącemu się groźnie dookoła personelowi sklepu.
— Jestem zmuszony prosić panią o opuszczenie sklepu...
— Kapitalizm, żądza i rasizm, wszystko razem! — przerwała Margot, ciskając jednocześnie puszką w kierownika. — I jeszcze to sprzedajecie i mnie prześladujecie.
Nasz były oficer marynarki dzielnie wystąpił naprzód, by zareagować.
— Przepraszam, sir, ale to właśnie ja... — zamarł wpół słowa.
Kobieta złamała właśnie puszką nos sprzedawcy i wszystko dookoła pokryła krew.
— Jejku — wyszeptał Tennison.
— Chodź, przygłupie — złapała go za przegub ręki i popędziła wyjściem pożarowym do stojącego przed sklepem morrisa minora. Wskoczyła za kierownicę.
— Popchnij, ofiaro! — krzyknęła. Popchnął. Samochód zapalił, a on wskoczył i pognali naprzód z rykiem silnika.
— Słuchaj! — teraz on krzyczał. — Zostawiłem wózek w sklepie...
Trzepnęła go przez głowę z niespotykaną agresją.
— GŁUPIEC! — eksplodowała. — Ale jesteś mężczyzną, a wszyscy mężczyźni to głupcy.
— Ooo... tak — przyznał oszołomiony Tennison.
— Ale potrzebny mi jest mężczyzna, a ty jesteś mężczyzną — kontynuowała logiczne rozważania.
— Ooo, eee... tak — zgodził się Roderick i rozchmurzył się.
— Jesteś bardzo wysoki, bardzo duży. — Wjechała ostro w zakręt na prawo, nieomal wyrzucając Rodericka przez drzwi. — I potrzebny mi duży mężczyzna, w celach prokreacyjnych. — Zazgrzytała zębami i brawurowo ominęła autobus. — Dla udoskonalenia kobiet przyszłości, które będą dalej prowadziły walkę — uderzyła nogą
w pedał hamulca i z piskiem opon, i z poślizgiem, stanęli. — No, jesteśmy — obwieściła otwierając z impetem drzwi.
— Gdzie? — zaciekawił się Roderick.
— W urzędzie notarialnym. Bierzemy ślub.
— CO? — wykrzyknął przerażony Roderick. — Co to, to nie.
Tak więc pobrali się. Jej panieńskie nazwisko brzmiało Margot Smith i takie pozostało, gdyż odmówiła zmiany.
— Myślisz, że mam za duże uszy? — dopytywał się Roderick Morte D'Arthur Tennison, łypiąc na swe odbicie w kuchennym oknie. Faktycznie, jego uszy były niespotykanie wielkie, podobnie jak nos i sterczące przednie zęby, ale za to Roderick Morte D'Arthur był prawdziwym olbrzymem. Wypiął pierś, a wybrzuszenie w grubym dzierganym swetrze po prostu uniosło się ku górze, niczym olbrzymie jabłko Adama przy przełykaniu.
— Cholernie dobry obiad, kochanie! — zaryczał, klepiąc się po brzuchu. — Popatrzył na zlew z kleistą szarawą masą. — A co to było, kochanie?
— Zapiekanka z grzybami! — krzyknęła z salonu żona. — I pośpiesz się z tymi naczyniami. Nie zużyj całej gorącej wody, bo trzeba wykąpać dzieci. Jak mnie nie będzie, to wyczyść dywan... — skrzek przycichł na moment, ale rozległ się ponownie, gdy drzwi do kuchni nieomal eksplodowały i zjawiła się Margot Smith, wegetarianka,
feministka i zapalczywa sabotażystka polowań — i przestań oglądać się, do cholery, w tym oknie przez cały czas. Boże, jacy wy, mężczyźni, jesteście próżni.
Roderick spuścił wzrok na patelnię, którą trzymał w wielkich włochatych łapskach. Chciał coś powiedzieć, ale przegapił okazję.
— Nie będzie mnie, więc nie czekaj. Nie oglądajcie ITV, jest film z tym gnojkiem, Charlesem Bronsonem i nie chcę, żeby Emily oglądała takie rzeczy w tym wieku. Zrozumiano?
— Jak najbardziej, kochanie — wymamrotał Roderick przyjaźnie, a Margot westchnęła głęboko. — Gdzie dzisiaj? — ośmielił się zapytać.
— W salce kościelnej. Przeciw wyrobom ze skóry. Organizujemy bojkot nowego sklepu obuwniczego w mieście, mordercy, dranie...
Roderick spojrzał nerwowo na swoje nowe skórzane sandały i skrzyżował gigantyczne stopy odziane w skarpety.
— Jejku, kochana, wspaniała rzecz.
— Pewnie. No, to zmykam — powiedziała Margot mocując się z wiatrówką, którą nakładała na drelichowy kombinezon.
— Uuuch — wepchnęła w końcu stopy w jasnożółte kalosze i otworzyła tylne drzwi.
— Pa, kochanie! — zawołał za nią Roderick, machając ręką białą od mydła.
— Tak, tak — Margot zupełnie go ignorowała. — I konia sobie nie wal, jak mnie nie będzie. Domagam się wieczorem pełnego ładunku, a nie tych marnych dziesięciu mililitrów. —Trzasnęły drzwi i już jej nie było.
Skończył zmywanie, umył dzieci, wyczyścił odkurzaczem dywan i oglądał BBC 2. W końcu podniósł list, który przyszedł rano, zaadresowany do niego. Niewiele listów otrzymywał, zachował go więc właśnie na tę chwilę.
Otworzył go, przeczytał zaproszenie, potem uważnie złożył papier i wsunął list do kieszeni fartucha.
— Poczciwy stary łkam! — wykrzyknął. — Pewnie, że pojadę.


V
Zaprzyjaźniona para






Ekspres do Edynburga rozdzierał gwizdem noc; dwa bliźniacze diesle paxman valletta pchały do przodu lokomotywę „Piechota z Durham" z prędkością 125 mil na godzinę. Setki milionów funtów wydanych na budowę najszybszego na świecie pociągu z lokomotywą spalinową zapewniały milionom pasażerów wygodę i bezpieczeństwo, ale — jak wyjaśniała w wagonie restauracyjnym Letycja P. Taylor, niegdyś mieszkanka Dallas — każdą usługę zawsze można poprawić.
— ... i ten okropny zapach przy włączaniu hamulców. Syf. Nie mogą używać jakiegoś odświeżacza do powietrza, czy co? Cierpię na zespół nosorożcowej nadwrażliwości. Wiesz, co to jest? Wiesz, ile kosztuje leczenie? — Z ciekawością przyjrzała się rastafarianowi — konduktorowi.
Methuselah Ciaude Bimby Gary Smith nigdy nie widział nosorożca, chociaż Letycja chyba by mu nie uwierzyła, gdyby się do tego przyznał, ale mimo loków rastafariańskich i zawadiacko nałożonej kolejarskiej czapki, faktycznie znał się co nieco na pociągach.
— Sianawna pani zrumie, że te, no, taryczowe hamułyce som tutej zainstalowane — wyszczerzył na nią rząd białych łopat. — I się rozumie, co nic z tym cholerstwem zyrobić siem nie da.
Letycja przekrzywiła głowę. Czy dobrze słyszała? Tarczowe? Hamulce? Nic z tego nie rozumiała. A zresztą, kogo to obchodzi? Chciała, żeby przerżnął ją czarnuch i proszę, był tutaj, na miejscu. Miał nawet na sobie coś podobnego do munduru.
— O, jejku, jejku — zatrzepotała wymalowanymi powiekami. — Chyba będę musiała zatkać nosek. — Złączyła palec wskazujący z kciukiem dla zaznaczenia szczególnej natury swej medycznej kondycji, a Methuselah zauważył gustownie wymalowane sztuczne paznokcie.
— Tak bardzo trudno oddychać — westchnęła i zaczerpnęła powietrze w płuca. Efekt był natychmiastowy i zadziwiający. Wagon zdawał się kurczyć, a Methuselah poczuł, jak powietrze zostaje wysysane z jego ciała. Spojrzał z góry na potężną parę piersi przypierających go do ściany. Gorączkowo szukał jakiegoś porównania... kopuła Katedry Świętego Pawła, Hindenburg...
— Dokąd tu się chodzi siusiu? — zajęczała Letycja, połyskując wyborowymi, zaplombowanymi, wyszlifowanymi, uzupełnionymi koronkami i bardzo kosztownymi zębami.
— Chyba, że do kibla, paniusiu — zaskrzeczał Methuselah. — No, to znaczy, do tualety.
— Och, dobrze — piersi opadły, jakby planowały następny ruch. — W Ameryce mówimy na to „pokój wypoczynkowy".
— Chiba nie kce paniusia tamuj spać.
— Nie planowałam, hm, jak masz na imię, mój ty mądralo?
— Methuselah.
— Oooo, jak szampan. To mi się podoba. Będę mówić do ciebie Meths. A teraz pokaż mi, gdzie jest ten pokoik, a dam tobie jeszcze więcej takich paciorków na czuprynę.
Methuselah został pognany korytarzem do najbliższego kibelka. Zastanawiał się, gdzie ona trzyma te koraliki.

— Co za pieeelone gówno — wycedził wraz ze śliną Brian Taylor, zraszając swego oponenta szkocką, piwem imbirowym, dwoma kawałkami zapiekanki z wieprzowiną i odrobiną musztardy (do smaku).
— Spierdalaj — w odpowiedzi padło kilka fragmentów frytek i kapuśniaczek gorzkiego piwa. — Nie jesteś alkoholikiem.
— Kurwa, jestem.
— Jak se dajesz, kurwa, w rurę codziennie, to jeszcze nie jezdeś pijak. Przeczytałem, że możesz być alkoholikiem na dwóch piwach dziennie, albo chlać cały dzień i być jak szczypiorek.
— Słuchaj, jestem wicedyrektorem wydawnictwa; jestem Szkotem, jestem dziennikarzem, mam obleśną amerykańską dupcię, która — kurwa twa — wydała moją całą forsę. I dlatego jestem alkoholikiem!!!
Brian przyglądał się dnu swojej szklanki. Było puste, przezroczyste. Czas na następnego, pomyślał.
— Chceżjeżejenopywo? — zapytał. Cisza. Zerknął za stół, na rozpostartą na podłodze postać z ręką na krześle, z wywieszonym językiem i śladami żygowin na obślinionych ustach.
— Pojebani chirurdzy mózgu — wymamrotał z odrazą. — Koniec picia.

— Ale musi gdzieś być umywalka w pociągu — zasyczała sfrustrowana Letycja. — Wiem, że Anglicy potrafią nad sobą panować, ale to jest śmieszne.
— No, jezd jedna dla obsługi, we nastempnym wagonie, ale tyko dla pracowników.
Letycja rzuciła mu przeciągłe spojrzenie.
— No, a ty jesteś pracownikiem, co... jesteś? — Pociągnęła go korytarzem obok starszej pani w wełnianym kapeluszu, obok mężczyzny o wielkich uszach i jego towarzyszki w kształcie torpedy i obok biznesmena zażarcie studiującego Daily Mail.
— Cholera — syczała. — Szybko.
— Słucham pani?
— Mój cholerny mąż, Brian. Wchodź! Albo stracisz pracę.
Drzwi zatrzasnęły się za nimi. Znaleźli się sam na sam w małym pomieszczeniu ze zlewem, papierowymi ręcznikami i muszlą spłukiwaną pedałem.
— Psze pani — zaczął Methuselah, na próżno starając się okazać służbową moc. — Nic żem nie zrobił, żeby przeszkodzić pani mężowi...
— Jesteśmy sami — złowieszczo uśmiechnęła się Letycja nadymając piersi, aż zagroziły przemieszczeniem uchwytu na ręczniki. Złapała Methusełaha za loki.
— Ała! — krzyknął. — Kobieto, zostaw je.
— Weź mnie, ty Zulusie, nadziej mnie na swoją włócznię, na tego kudłatego dzikusa, ty cudowny zbóju w mundurze. — Jej oczy zapłonęły misjonarską pasją. — A jak przeszywać mnie będziesz swoim szpikulcem, to nie zdejmuj kapelusza.
— Kurwa, zbzikowałaś! — krzyknął. — Jestem z Walthamstow.
— Trudno i darmo, kochany — prychnęła Letycja. — Jesteś mój!
Jedną ręką chwyciła go za jądra i mocno ścisnęła, a drugą szarpnęła za rozporek i zacisnęła na jego penisie.
— No, no, no, duży chłopiec — oblizała usta w oczekiwaniu na jego smak.
— O, Chryste! — jęknął Methuselah, przerażony. — Puść jaja!
Było już za późno. Kutas zniknął w jej ustach. Patrzył z przerażeniem, jak niknie cal za calem, aż do samego korzenia i jeszcze dalej, aż pozostały jedynie dwa samotne włoski łonowe, sterczące po obu stronach ust Letycji.
Musiała zaczerpnąć powietrza.
— Mam najlepszą buźkę w całym Dallas, synku i...
Jej głos załamał się, gdy spojrzała do muszli. Było długie na sześć cali, brązowe i twarde, miało już parę dni, a złożył je bagażowy Kolei Brytyjskich, zjadłszy uprzednio ciężkie śniadanie.
— Brrr! — wykrztusiła i wskazała pomalowanym palcem na to odrażające dzieło. — Skandal! Okropieństwo! Fe, ekskrement! Cóż za obraza!
— No — powiedziała zwracając się teraz do gówna. — Pójdziesz teraz sobie na spacerek. — I sięgnęła w górę po łańcuszek. Brian Taylor usłyszał krzyk.
— Nie, pani, nie ciągnij za to, to nie jest...
Ale głos zaginął w szczęku torturowanego metalu, gdy hamulce awaryjne zacisnęły się i wiele przedmiotów, które do tej pory poruszały się w jednym kierunku, zademonstrowało zasadę przeciwnej reakcji w sposób, który rozgrzałby serce niejednego psychopatycznego nauczyciela fizyki.
— Co się dzieje? — wrzasnęła Letycja, odbijając się od ścian toalety, napędzana rozdyndanymi cycami.
— Pociągnęłaś za hamulec awaryjny, a nie za łańcuch do kibla, kurwa, szalona kobieto.
Letycja chwyciła za klamkę, by utrzymać równowagę, ale straciła ją i otworzyła drzwi. Jednocześnie poleciała do tyłu, tyłkiem wprost na muszlę.
— Łaaa! — krzyknęła starsza dama, gdy Methuselah i jego sekretne organa wystawione zostały na widok pasażerów. — Oooo, ooo, ooo, rany, ooo — mamrotała bezradnie, podczas gdy jej taca z herbatą wzniosła się w powietrze i pełen imbryk wylądował dokładnie na kolanach Rolanda Wilkinsona, biznesmena ciągle zajętego Daily Mail.
— Achchrrr! — wrzasnął Roland wyskakując w powietrze i łapiąc się za parujące genitalia, a numer Tylko dla mężczyzn padł na stół, jedynie po to, by porwała go szczurza Margot Smith.
— Męska świnia, pedofil, gwałciciel, zboczeniec! — rozdarła się okładając go magazynem. — Plugastwo! — wymierzyła mu potężny, szybki cios w gardło. — Straszy starsze panie takim brudem! — zgrzytnęła zębami. — Oooochchch! — wrzasnęła na koniec i kopnęła go w poplamione herbatą organa.
— Na pomoc! — piszczała Letycja, obawiając się, że to coś pływającego kilka cali poniżej jej pupy, może ruszyć z powrotem w drogę, którą przyszło.
— O rany, o rany — jęczał Methuselah, kuląc się w narożniku i drżąc jak liść.
Roderick Morte D'Arthur Tennison powstał, prezentując swój pełen wzrost: sześć stóp i cztery cale.
— Do cholery! — zadudnił. — Kto tu pilnuje porządku? Jest jakiś lekarz w tym teatrze? — Podszedł do Briana Taylora, rozwalonego w krześle, paralitycznie pijanego.
—Widzisz tego? — wybełkotał Brian wskazując ciało leżące na podłodze. — Kurwa, to jest neurochirurg..



VI
Jedzenie, cudowne jedzenie






Mark West obudził się o dziewiątej rano w wielkim małżeńskim łożu i wyciągnął rękę w poszukiwaniu żony. Łóżko obok było puste. Spojrzał na zegar, usiadł i zbadał wzrokiem pokój. Ani śladu po niej. Z powrotem padł na łóżko.
— O, cholera — mruknął. Trzymając w ręku piętnastocalowego członka, by nie obijał się o meble, przeszukał prawie całe mieszkanie, łącznie z łazienką. Tam też jej nie było.
— Znowu to samo — jęknął. Naciągnął slipy i szlafrok. W końcu wziął piętnastocalowy wełniany ocieplacz zrobiony na szydełku i przymocował go mocno do kutasa. Później końcówkę wełnianej uprzęży zaczepił do haczyka pod pachą. Uśmiechnął się głupawo na wspomnienie, jak to Cyntia wyjaśniała szydełkowanie ubranka dla jego członka: „To po to, mamusiu, żeby grabiom było na zimę ciepło".
Ziewając i przeciągając się w porannym słońcu wlewającym się przez okna, zszedł na dół ^podniósł z podłogi pocztę. Zastanawiał się od niechcenia, gdzie to, do diabla, może podziewać się Cyntia. Podrapał swędzącą czaszkę i otworzył drzwi do salonu.
Powietrze było gęste od piekielnego szaroniebieskiego dymu, niczym wielkie dryfujące gluty atmosferycznej flegmy oczekujące tylko na to, by wśliznąć się do jego płuc. Mark nieomal czuł na języku zjełczałe dwunastogodzinne niedopałki papierosów, gdy ujrzał swą żonę, Cyntię, lat dwadzieścia pięć, rozłożoną na dywanie, oplatającą nogami szyję sąsiada.
Cyntia chrapała głośno i gwizdała przez sen po całonocnej imprezie. Twarz, normalnie atrakcyjna — w typie, który mężczyźni lubią oglądać w duńskich czasopismach — była teraz wykrzywiona i zniekształcona przez nałożony po pijanemu makijaże pod kątem czterdziestu pięciu stopni do jej normalnych rysów,
Na gramofonie ciągle i bezużytecznie obracała się płyta, gdyż jego ramię przeskoczyło dźwigienkę „stop” Dowody alkoholowych ekscesów leżały wszędzie dookoła: brudne i lepkie szklanki, ohydne kałuże rozlanej szkockiej i brandy 5 do połowy opróżnione puszki po piwie, pozatykane petami od papierosów.
— Dzień dobry, kochanie — oschle przemówił Mark, wymierzając kopniaka w jej wyjątkowo kształtny tyłek. Moc kopniaka wprawiła jej kość ogonową w ruch, z dość znaczną silą. Łono uderzyło w twarz Arthura Desiree Whale'a, dziennikarza muzycznego, transwestytę z sąsiedztwa.
— Ała — Arthur przetoczył się i pociągnął nosem. A Cyntia dalej chrapała.
— Ciężki dzień w biurze, co kochanie? — zapytał sarkastycznie Mark.
— Musiałem zasnąć — odparł on-ona przecierając oczy.
— Masz szczęście, że masz na dupie spodnie, w przeciwnym razie mógłbym ci zaoszczędzić wydatku na chirurga i odrąbałbym ci go sam. — Stwierdził Mark gorzko i ruszył mozolnie do kuchni.
Zrobił sobie filiżankę herbaty i zabrał się za pocztę. Dwa ostateczne upomnienia, oferta bezpłatnego filmu i długa, skądś ze Szkocji, wąska, biała koperta z wytłoczonym jakimś herbem, wysłana za niższą
opłatą, przez co list szedł kilka dni. Otworzył kopertę i przeczytał zaproszenie.

Dwudziesty Piąty Dziedzic Findidnann, lord litom Ślizgacz, ma zaszczyt zaprosić pana w imieniu dawnych uczniów Thigwell na niezwykle niezwyczajne przyjęcie oraz zabawy w swej wiejskiej rezydencji, Findidnann Hali.
Mark odwrócił kopertę ze złotym brzegiem.
Jego Lordowska Mość będzie miał przyjemność gościć pana od popołudnia drugiego września aż do rana piątego, tegoż miesiąca; oczywiście, zapewniamy zakwaterowanie, rozrywki oraz posiłki.
Mark popijał herbatę. Czemu nie, pomyślał. Przynajmniej na jakiś czas odizolowałby Cyntię od jej świrniętych przyjaciół. Kto wie, może nawet uda im pokochać się po raz pierwszy od sześciu miesięcy?
Wydawało mu się, że jeszcze ciągle ich coś łączy.
— Mmmm — wydał z siebie, kiwając potakująco głową. Gałka w drzwiach przekręciła się powoli i szponiasta, z połamanymi paznokciami, dłoń pchnęła drzwi, dalej pojawiła się reszta ręki i tułów pijanej, zezowatej gorgony — Cyntii West, alkoholiczki, przyjaciółki zboczeńców i wykolę jeńców, chylącej się ku kompletnemu upadkowi krowiastej damie.
— Nienawidzę cię — wycedziła, kołysząc się, wsparta o klamkę.
— O? — radośnie zareagował Mark. — Dlaczego?
— Bo zawsze, kurwa, masz rację.
— Tak, zdaje się, że mam — minął ją i wyszedł z kuchni.
Cyntia, zataczając się, dotarła do lodówki. Otworzyła drzwi, a jej oczy wykonywały dziwne rotacje, gdy tymczasem wymalowane i spękane wargi powtarzały postalkoholową litanię.
— Czekolada, szpinak, ser lucozade — koszmar dietetyka stawał się rzeczywistością. — Szynka jajka frytki mleko krewetki koktail kurczak a la tandori — przeczołgała się do stołu i poczęła konsumować wszystkie te dobra. Grill był włączony, więc przygotowała więcej jedzenia. Potem to także skonsumowała. Jajka sadzone przełknęła w całości, & następnie zabrała się za kiełbasę, pomidory, grzyby.
Dwadzieścia minut później wszystko to zwróciła szczodrze, spryskując kuchnię tandoori, szpinakiem, krewetkami z lucozade i dwoma jajkami sadzonymi, które rozchlapały się żółto na tapecie.
Mark wrócił do kuchni i zobaczył, że Cyntia trzyma głowę nad rozdrabniarką do śmieci. Kusiło go, żeby włączyć urządzenie, ale nadal jeszcze odzywały się w nim jakieś niewyraźne resztki uczucia.
— Nie czujesz się za dobrze, co, kochanie?
— Jurij Gagarin — zwymiotowała głośno.
— Pierwszy Rosjanin w kosmosie — oznajmił radośnie Mark. — Wostok l.
— Nienawidzę cię.
— Och, kochanie — Mark odpowiadał niewzruszony. — Nic nie szkodzi. Załatwiłem przyjemny weekend dla nas dwojga w Szkocji, z dala od twoich zboczonych przyjaciół. Nie wiadomo, może nawet będziemy tam się jebać — odwrócił się szybko i zatrzasnął drzwi.
Cyntia podniosła głowę znad swych wywnętrznień.
— Szkocja — burknęła. — Nienawidzę Szkocji.
— Nienawidzę ciebie!—wrzasnęła.
— Nienawidzę, nienawidzę.
— Jurij Gagarin — zakończyła i wetknęła głowę do zlewu.



CZĘŚĆ II
Rozwiązanie


VII
Powitanie







Wioska Dubl’une otrzymała imię hiszpańskiego galeonu, który po klęsce hiszpańskiej Armady w 1588 roku rozbił się na skałach pobliskiego wybrzeża z ładunkiem złota i ludźmi. Mimo że miejscowi Szkoci byli katolikami, pozarzynali rozbitków w sposób wysoce niedżentelmeński, aż ostatni pozostały przy życiu Hiszpan, Jose Barcelona, ujawnił miejsce złożenia skarbu. Wioska stała się znana jako „Dubloon Town" i przed końcem dwudziestego wieku o pochodzeniu jej nazwy pojęcie miał jedynie najbardziej skrupulatny miejscowy historyk.
Klucz do tej dziwnej przeszłości znajdował się w nazwie miejscowego pubu („Urokliwa Hacjenda") i w jego gospodarzu, Jock’u McVitie Barcelona. Poza tym wioska miała jedną stację benzynową, prowadzoną przez tego samego dżentelmena. Jock prowadził także pocztę (wiecznie zamkniętą) i małą kaplicę oraz sklep, w którym sprzedawano wszystko, nie wyłączając środków antykoncepcyjnych, w tym kondomów. Żaden nie był jednak dostatecznie duży dla Marka Westa, który poddawał się promieniom słonecznym na biegnącej łagodnie w dół głównej ulicy, podziwiając siebie jednocześnie w oknie sklepu i, ogólnie rzecz biorąc, dziękując Bogu za to, że stworzył go na swój obraz i podobieństwo.
— Po co mnie tu sprowadziłeś? Tutaj śmierdzi — jęczała Cyntia, która wlokła się dziesięć stóp za nim, pocąc się obficie w upale późnego lata.
— Jesteś taka nieromantyczna — zareagował Mark. Zaczerpnął zdrowego powietrza. — Kraju wrzosowisk i baraniny, leżysz kontenty wśród pastwisk; włóczęga o zmierzchu...
— Spadaj. Tobie chodzi tylko o jedno — zżymała się Cyntia. — Znajdź sobie jakiś burdel i kogoś, kto pasowałby do twojego robaczywego umysłu.
Przyjechali porannym pociągiem (jeździły tylko dwa dziennie) i Mark postanowił opóźnić nieco wizytę w Findidnann Hali, by wpierw rozejrzeć się po okolicy. Szczególnie zafascynowała go antyczna pompa do paliwa, której powstanie szacował na rok 1925, a w tych sprawach był ekspertem. I to do tego stopnia, że miał prawo
używania inicjałów SP (czyli „specjalista od pomp") po nazwisku, aczkolwiek nigdy z niego nie korzystał. Uważał to za pretensjonalne.
Tymczasem Cyntia, niewzruszona pasją Marka do maszyny pompującej, z torebką pełną najniezbędniejszych szpargałów udała się do kaplicy, gdzie żarliwie modliła się do Boga, żeby zesłał grom na jej opętanego benzyną partnera.
— Reszta ferajny powinna przyjechać tym pociągiem — oznajmił radośnie, zwracając się do Cyntii, która teraz znajdowała się na podjeździe przed stacją i wpatrywała się zamglonym wzrokiem w automat z czekoladą z orzechami.
Pewien siebie Mark pomaszerował na peron. Podziwiał tę stację, z jednym torem, ale dwoma peronami, symbolami wspanialszych czasów, jednak starannie zadbaną. Dzikie kwiaty, zawieszone na baldachimie pomalowanym na biało, zdawały się błyszczeć w popołudniowym słońcu. Spokój tej sceny i zamyślenie, w jakie go wprawiła, spotęgowany został przez staranne zabiegi pszczoły, żarliwie dobierającej się do nieskalanie czystej śmietniczki z roku około 1920; w sprawach tego sprzętu także był ekspertem.
— Jeszcze chwila — pomrukiwał spoglądając na zegarek. Pociąg spóźniał się już dobre pół godziny. Cyntia opróżniła automat i udała się do toalety dla pań, by zbadać wywołaną dawką czekolady czerwoną plamę na szyi. Mark na okrągło czytał rozkład jazdy, ale nie znalazł nic ciekawego, ponieważ były tylko dwa pociągi dziennie. W końcu usłyszał gwizdek i pełen entuzjazmu stanął na krawędzi peronu. Ujrzał pomalowany na żółto dziób małej lokomotywy ciągnącej cztery wagony, już niespełna pięćset jardów od stacji.
— Rocznik 31, nadzwyczajne! — wykrzyknął entuzjastycznie, gdyż był także ekspertem w dziedzinie pociągów. — Jejku, ależ szczęście mi dopisuje. — Mark nie posiadał się z radości.
Gwizdek lokomotywy wywołał panikę w całej wsi. Taksówka — jedyna w całym Dubloon — wypadła zza narożnika na parking przed dworcem; miejscowy szynkarz sprawdził, czy ma drobne w kasie i papier w toalecie. Zaszczekał pies. Panował nieomal stan pogotowia.
Mark zerknął przez bramę na taksówkę.
— Dobry Boże! — wykrzyknął zdziwiony. Pompa do benzyny, dworzec, a teraz to, najprawdziwszy antyk na kółkach, cudownie utrzymany austin z roku 1930.
Uroczo wypolerowana karoseria połyskiwała w słońcu, przyciemniane szyby zasłaniały czerwone, skórzane wnętrze; najprawdziwszy wehikuł czasu. Mark poszukał wzrokiem zawiadowcy. Z pewnością ktoś kontroluje bilety. Żadne muzeum nie obejdzie się bez skamieniałego służącego, który uchyliłby czapki. Podbiegł do taksówki. Jej
silnik ciągle stukotał przyjaźnie.
— Przepraszam! — krzyknął tonem, który przeważnie rezerwował dla imbecyli. — Gdzie jest zawiadowca?
Okno po stronie kierowcy eksplodowało gradem flegmy, która pokonawszy w powietrzu przestrzeń około dwudziestu stóp, odbiła się rykoszetem od okna damskiej toalety. Mark odskoczył, przerażony. Nie spotkał się z czymś takim nawet za chłopięcych czasów. Z okna samochodu wysunęło głowę najbardziej przerażające monstrum, jakie Mark kiedykolwiek widział.
Błyszczała przed nim fryzura Mohikanina, pokryta superklejem i sztywna jak kolce jeżozwierza. Krzaczaste, pofarbowane na zielono brwi, biegły nieprzerwanie, niczym aureola, dookoła czaszki. W nosie tkwił gwóźdź, wbity tam celowo, a z każdego ucha zwisał kawałek dwuletniego sera. Gdy owo stworzenie rzuciło mu niemiły, pewny
siebie uśmiech, Mark spostrzegł rozerwaną wpół upiorną koszulkę, na której widniał jeszcze bardziej przerażający potwór, wyskakujący z grobu, słusznie mu przynależnego.
— Zawiadowca — powtórzył Mark nerwowo. Oblicze w taksówce natychmiast przybrało kolor zielony.
— Eddie — zasyczało, a flegma odbiła się jeszcze raz od okna damskiej toalety.
— Czy Eddie nie zajmie się przyjezdnymi? — dociekał Mark. Drzwi taksówki otworzyły się z rozmachem i potwór stanął przed nim w całej okazałości, a jego piekielne rysy okrasił obrzydliwy, wymuszony grymas. Jedną nogę miał wyraźnie krótszą od drugiej, uwydatniał to jeszcze garb, a ohydy dodawał mu szczególny chód, gdy
pokicał peronem na trójpalczastych stopach.
— Do mnie! — krzyknął, kierując się z rozpostartymi ramionami w stronę nadjeżdżających wagonów.
Mark pomyślał o Cyntii. Może ten stwór by ją... Za... za... zamarł. Nie, poprawił się. Nadal niewyraźnie ją kochał.
Pociąg stanął ze zgrzytem i otworzyło się dwoje drzwi. W jednych pojawił się Roderick Morte D'Arthur Tennison, ostrożnie nurkując pod niskim sufitem.
— Jakiż miły dzień, kochanie — obwieścił, wciągając powietrze alarmująco wielkimi, i dlatego wyjątkowo czułymi, nozdrzami. W tył głowy uderzyła go walizka, powalając natychmiast na ziemię, w to miejsce, na które w tej samej chwili Margot Smith bezceremonialnie wyskoczyła z wagonu, lądując na obu nogach.
— Przyroda! — krzyknęła i wyrzuciła ręce na powitanie dzikiej natury.
— Eddie — wydobył z siebie potwór śliniąc się żarłocznie i podskoczył ku niej.
Letycja P. Taylor postawiła na peronie stopę szkaradnie i przesadnie obutą, jakby ziemia, po której miała stąpać, skażona była wścieklizną. Balansowała ryzykownie na deformujących kręgosłup szpilkach. Niebezpiecznie wydęła piersi i połyskujące mokro, błyszczące niczym lakierki, usta.
— Milusia Szkocja — obwieściła z dumą. — A stąd mogliby pochodzić moi przodkowie.
— Chuj w dupę — zareagował Brian Taylor, który faktycznie był Szkotem, z Glasweg w dodatku. — Gdzie pub?
— Wonga, wonga, wonga — chrząknął potwór ściskając piersi Margot.
— Gwałcą! — wrzasnęła Letycja zastanawiając się, czy powinna wyjąć aparat fotograficzny.
Tymczasem Roderick pozbierał się.
— Puść moją żonę, ty gorylu! — ryknął.
— Walnij go w czachę! — krzyknął Brian.
— Liczę do trzech — powiedział Roderick i przybrał sztubacką postawę, zdradzającą gotowość do rękoczynu. — A potem cię tęgo złoję.
— Gwałcą, gwałcą! — krzyczała Margot, której próby załatwienia napastnika kolanem sprawiały mu jedynie coraz większą rozkosz.
— Jesteś taka dzielna — Letycja aż złożyła ręce, a jej fioletowe paznokcie zabłyszczały w słońcu.
— Raz — Roderick zacisnął szczęki.
— Dwa — Roderick napiął bicepsy.
Wówczas zdeprawowana kreatura zakręciła się. Pierwsze kopnięcie trafiło Rodericka w splot słoneczny. Potem potwór uderzył go z boku w głowę. Następnie wykonał dwa fikołki do tyłu i odbił się garbem, by zadać coup de grace, finałowe kopnięcie pomiędzy uszy. A wszystko to zdarzyło się w ciągu sekundy. Roderick leżał na ziemi
i jęczał, a stwór krzywił się w złowieszczym uśmiechu do Margot.
— Zanieść pani bagaże? — lubieżnie wycedziło stworzenie i porwało walizkę, kolebiąc się w stronę taksówki.
— Ty ślepa łazęgo! — krzyknęła Margot, kopiąc nogą w żółtym kaloszu swego rozłożonego na łopatki męża. — Ty wapniaku niemęski, ofiaro losu!
— Nie sądzi pani, że za ostro go traktuje? — wtrąciła Letycja. — Strasznie był dzielny.
— Zamknij gębę, gumiasta babo — wycedziła Margot.
— Chyba nie polubimy się na tym urlopie — mruknęła Letycja, rzucając Margot złowrogie spojrzenie i zgrzytając zębami.
— Wielce niezwykłe — Markowi aż dech zaparło, gdy przyjrzał się bałaganowi na małym peronie.
— Kim, do kurwy nędzy, jesteś? — Brian Taylor dość wojowniczo domagał się odpowiedzi. — Burmistrzem?
— Jestem Mark West, absolwent Thigwell — przeszedł przez peron i wyciągnął rękę. — Miło mi pana poznać.
Letycja wymierzyła kopniaka w kostkę Briana.
— No, podaj mu rękę — zasyczała.
— Był pan już w pubie? —zapytał Brian, kołysząc się łagodnie w słońcu i podpierając na ręce Marka Westa.
— Nie, prawdę mówiąc nie pijam — uśmiechnął się Mark.
Twarz Briana Taylora ściął mróz, gdy jego zamarynowany mózg przeanalizował sytuację. Umysłowo chora wegetarianka-feministka, ciągle czyniąca wymówki swemu mężowi-potworowi, upośledzonemu umysłowo. Poza tym jego własna, rozrzutna żona, rozsmakowana w pitolach, cuchnąca perfumami; a teraz jeszcze Mark West, bez brodę cudo. Chuj jeden wie, jaka jest jego pani.
— Mark! — krzyknęła Cyntia z toalety.
— Cyntia! — ryknął Mark, jeszcze głośniej. — Co się stało?
— Mark! — rozległ się ponownie głos, bliski załamania.
Roderick pozbierał się z ziemi i ruszył w stronę ubikacji, budynku z kamienną fasadą. Wielu piłkarzy grających w obronie czmychało w przerażeniu na widok Tennisona, z numerem ósmym na plecach, o wzroście sześciu stóp i czterech cali, ale skoro drzwi do ubikacji były wysokie tylko na sześć stóp, a kamień najwyraźniej nie uległy, Roderick doznał uczucia, które nie jest bynajmniej obce ogłuszanemu wołowi. Dostał prosto w czoło i został mu jasnoczerwony siniak. Margot odskoczyła w bok, gdy jej mąż leciał do tyłu wprost na nią. Pozwoliła mu trzepnąć o ziemię bez tchu.
— My, kobiety — oznajmiła Margot — potrafimy zadbać o siebie. I dumna jak paw skierowała się do toalety.
— Prawdziwy Mussolini z cycami — westchnął Brian.
— Co powiedziałeś? — eksplodowała Margot, która słuch miała niczym nietoperz. (Można by powiedzieć, że twarz także.) Ale damska chęć zemsty zniknęła wraz z pojawieniem się Cyntii.
— Mark, Mark — Cyntia niepewnie stanęła w drzwiach ubikacji. Paznokcie oblepione miała kleistą mazią, a oczy zaciśnięte. — Nic nie widzę.
— To otwórz oczy — poradził Mark.
— Nie mogę. Robiłam paznokcie i skleiłam sobie powieki superklejem.
— Och, próżne kobiety! — wykrzyknęła Margot niczym piekielny kaznodzieja. — Potrzeba ci siostrzanej opieki — oznajmiła i z powrotem wepchnęła Cyntię do ubikacji, po drodze następując Roderickowi na splot słoneczny. Drzwi toalety zatrzasnęły się, a ze środka zaczęły docierać przytłumione okrzyki. Roderick leżał bez ruchu na chodniku.
— Cholera, muszę się napić — stwierdził Brian.
— Tylko o tym myślisz, ty pożałowania godny ochlapusie! Kiedy ja w pociągu zostałam nieomal zniewolona przez tę kreaturę... ty byłeś pijany. Jak braliśmy ślub, też byłeś pijany i naszczałeś mojemu bratu do kieszeni, kiedy fotograf robił zdjęcia; a teraz, kiedy ten potwór próbował zgwałcić Margot, to ty co? Też jesteś pijany! — Petycja splunęła, odwróciła się rufą do wiatru i posłała ku Markowi falę perfum, zwykle odstraszających mężczyzn.
—My, chłopcy, powinniśmy się trzymać razem — skonkludował Mark odchrząkując nerwowo.
— Gdybym nie pociągnęła za ten hamulec, to kto wie, co miałabym na dłoniach... — ciągnęła Letycja.
— Prawdopodobnie spermę — zauważył Brian i czknął. Letycja otworzyła szeroko usta i Mark nie mógł oprzeć się pokusie zajrzenia do środka. Podziwiał, jakie były duże. Zastanawiał się, czy dosyć duże jak dla niego...
— No — ciągnął dalej Brian radosnym tonem, zadowolony, że udało mu się ją zamknąć. — Idę na piwo, do zobaczenia w piekle. — I podreptał kocimi łbami chichocząc, jak to podchmielony Szkot.
Letycja pozostała z otwartymi ustami i drgającą dolną wargą. Tej sztuczki nauczyła się oglądając kiepskie seriale. Myślała, ze dzięki temu wygląda niewinnie. Mark natomiast uważał, że jeszcze głupiej niż zwykle.
— Nic ci nie jest? — Mark udał zaciekawienie, używając tonu przeznaczonego dla imbecyla.
Niespodziewanie oblicze Letycji przybrało srogi wyraz, zupełnie jakby jej twarz nagle pokryta została wyprawianą skórą. W oczach na powrót zapaliły się dolarki i uśmiechnęła się niczym wesoła zastępowa na meczu szkolnym, oblizawszy wargi i uroczo wypolerowane kły.
— Mój mąż — zaszczebiotała zjadliwie — to gówniany impotent. Roderick poruszył się w kącie i usiadł przytrzymując skronie. Umierał.
— Pęka mi głowa — jęczał.
— Moje biedactwo, a takie rycerskie, kochanie moje. — Petycja przydreptała do niego pięćdziesiąt dwa kroki, jakby szła po lodzie w tych przesadnie małych bucikach. Pochyliła się nad nim i ukoł

Awatar użytkownika
speedrw
-#Trooper
-#Trooper
Posty: 415
Rejestracja: pt wrz 17, 2004 7:42 pm

Re: "Przygody Lorda Ślizgacza"

Postautor: speedrw » czw wrz 22, 2005 4:22 pm

Mortimerdolianie spiraciłeś kawałek książki :lol:

Awatar użytkownika
Arien
-#Prisoner
-#Prisoner
Posty: 149
Rejestracja: czw cze 10, 2004 5:00 pm
Skąd: out of the silent planet

Re: "Przygody Lorda Ślizgacza"

Postautor: Arien » czw wrz 22, 2005 4:24 pm

ja jestem w połowie, póki co muszę dokończyć "Potop" ;)

DeaDe
-#Ancient mariner
-#Ancient mariner
Posty: 738
Rejestracja: wt paź 12, 2004 6:06 pm

Re: "Przygody Lorda Ślizgacza"

Postautor: DeaDe » czw wrz 22, 2005 4:24 pm

Chciałem walnąć całą, ale się nie da.

Putra
-#Prisoner
-#Prisoner
Posty: 145
Rejestracja: ndz kwie 17, 2005 11:50 am
Skąd: Z Probówki

Re: "Przygody Lorda Ślizgacza"

Postautor: Putra » pt wrz 23, 2005 9:06 am

To by był najdłuższy post świata .. 8)

Awatar użytkownika
APPARITION
-#Prisoner
-#Prisoner
Posty: 121
Rejestracja: pn lis 21, 2005 11:19 pm
Skąd: Paschendale

Re: "Przygody Lorda Ślizgacza"

Postautor: APPARITION » wt lis 22, 2005 11:50 pm

mam na komputerze i jestem w 1 rozdziale

Lucy
-#Clairvoyant
-#Clairvoyant
Posty: 1177
Rejestracja: ndz sie 07, 2005 9:05 pm

Re: "Przygody Lorda Ślizgacza"

Postautor: Lucy » czw lis 24, 2005 9:47 pm

ohydna i krańcowo obsceniczna
Czy pan przypadkiem nie cytuje? ;)

Ja miałam w łapce egzemplarz z biblioteki i oto moja mała recenzja:

a) humor brytyjski i standardowe podejście, że ludzie rzekomo dojrzali (po 30-stce) mają naprawde źle w głowach i innych częściach ciała, szczególnie arystokraci

b) gdyby Prachett był całkowitym amatorem i miał obsesję na puncie genitaliów męskich to pewnie pisałby jak Dickinson

c) nie polecam osobom, które brzydzą się jakimikolwiek czynnościami fizjologicznymi i wydzielinami, bo żadna nie została pominięta

Gdyby autor tej książki nie nazywał się Dickinson, to i tak powinien się podpisać tym nazwiskiem, bo pasuje :lol:

Ale szkoda, że Eddie okazał się jednak nie być puddingiem śliwkowym :(

P.S. Kerczum, kerczum, kerczum, kerczum... :lol:

Awatar użytkownika
matik
-#Long distance runner
-#Long distance runner
Posty: 752
Rejestracja: czw sie 12, 2010 9:17 pm

Re: "Przygody Lorda Ślizgacza"

Postautor: matik » ndz sie 15, 2010 2:54 am

Czytałem całą ksiązke i miałem co jakies 5 sek. atak niepohamowanego smiechu :mryellow:
Podobno Bruce napisał ja w trasie promujacej SIT bo jak stwierdzil strasznie mu sie nudziło i nie mial nic do roboty ( oprocz spiewania oczywiscie ) :pijak:
Who motivates the motivator

Awatar użytkownika
Marysia
-#Long distance runner
-#Long distance runner
Posty: 829
Rejestracja: wt kwie 01, 2003 1:03 pm
Skąd: Sosnowiec

Re: "Przygody Lorda Ślizgacza"

Postautor: Marysia » ndz sie 15, 2010 9:53 am

a ma ktoś pozycję misjonarską? (bo chyba tak się kontynuacja nazywała) po polskiemu najlepiej?

Awatar użytkownika
tomtomala
-#Weekend Warrior
-#Weekend Warrior
Posty: 2577
Rejestracja: wt gru 11, 2007 2:32 pm
Skąd: Basel

Re: "Przygody Lorda Ślizgacza"

Postautor: tomtomala » ndz sie 15, 2010 12:58 pm

a ma ktoś pozycję misjonarską? (bo chyba tak się kontynuacja nazywała) po polskiemu najlepiej?
Po polskiemu nie była wydana. Ja mam po angielskiemu.

Awatar użytkownika
Marysia
-#Long distance runner
-#Long distance runner
Posty: 829
Rejestracja: wt kwie 01, 2003 1:03 pm
Skąd: Sosnowiec

Re: "Przygody Lorda Ślizgacza"

Postautor: Marysia » ndz sie 15, 2010 1:01 pm

właśnie tak mi się wydawało że nie było polskiego wydania. da się to czytać po angielsku? możesz umieścić gdzieś i zapodać linka albo wysłać mi na maila proszę.

Awatar użytkownika
tomtomala
-#Weekend Warrior
-#Weekend Warrior
Posty: 2577
Rejestracja: wt gru 11, 2007 2:32 pm
Skąd: Basel

Re: "Przygody Lorda Ślizgacza"

Postautor: tomtomala » ndz sie 15, 2010 1:10 pm

Hmm - mam książkę - nie posiadam skanów z tego. Kupiłem to swego czasu w Irlandii w jakimś antykwariacie. Trzeba bardzo dobrze znać angielski, gdyż mnóstwo tam jest sytuacyjnych skrótów językowych. Ja to przeczytałem ale myślę, że zrozumiałem ze 60%. Było to co prawda jakiś czas temu.

Awatar użytkownika
Marysia
-#Long distance runner
-#Long distance runner
Posty: 829
Rejestracja: wt kwie 01, 2003 1:03 pm
Skąd: Sosnowiec

Re: "Przygody Lorda Ślizgacza"

Postautor: Marysia » ndz sie 15, 2010 1:28 pm

spoko. myślałam że masz wersję elektroniczną. właśnie tak sobie myślę że musi to być ciężkie do czytania w oryginale

maiden
-#Prodigal son
-#Prodigal son
Posty: 35
Rejestracja: wt cze 03, 2003 2:16 pm

Re: "Przygody Lorda Ślizgacza"

Postautor: maiden » czw sty 20, 2011 6:37 pm

jakby ktoś chciał mogę za dychę odsprzedać:) oczywiście wersja po polsku


Wróć do „Different World”

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 7 gości