Teraz opowieść zupełnie spoza świata przeciętnego Sanatorianina; wyobrażam sobie że takie spojrzenie poza bańkę może być dla niektórych ciekawe.
W ostatni weekend odbyła się w Poznaniu na Cytadeli pierwsza edycja
Bittersweet Festival. Jest to kolejna próba zagospodarowania festiwalowo sierpnia, co pochwalam w obliczu tego, że po upadku krakowskiego Live i chorzowskiego Festu w tym terminie nic większego o profilu ogólnym się w Polsce nie odbywa, a przecież gwiazdy jeżdżą, jeżdżą.
Festiwal trwał trzy dni i jego lineup był taki, no... dobry, biorąc pod uwagę, że to pierwsza edycja i dopiero startują. Tu nie ma co porównywać do gigantów o ugruntowanej pozycji na rynku. Inni i tak startowali niżej.
Pierwszego dnia headlinowała Nelly Furtado, drugiego Post Malone (kompletnie nie moja bajka, ale to spora nazwa i gratulacje, że im się udało go ogarnąć, co też zaprocentowało dobrą frekwencją). Trzeciego dnia headem był... Taco Hemingway - polski raper. Ja pierdolę. I to oczywiście na ten dzień musieli wrzucić DJkę, którą chciałem zobaczyć - Peggy Gou. JA PIERDOLĘ. No nic, trudno. I tak to był jedyny dzień, na który mógłbym się wybrać (pierwszego miałem wesele, drugiego Eda Sheerana). Bilet kosztował jakieś trzy stówy; jakby się kupiło wcześniej to byłoby jeszcze taniej, no ale pół roku temu ten festiwal zapowiadał się tak, że raczej padnie przed pierwszą edycją, więc no xD
Obczaiłem sobie lineup na ten dzień, było tam kilka nazw które gdzieś mi się obiły o uszy, ale nigdy mi się nie chcialo wybrać na samodzielny koncert. A więc fajnie przy okazji festiwalu je ogarnąć.
Przybyłem do Poznania pociągiem, dość na styk, bo jakoś o 16:30, podczas gdy o 17 rozpoczynał się pierwszy interesujący mnie występ. Na szczęście udało się sprawnie dostać pod Cytadelę, w punkcie wymiany opasek kolejka była nikła, więc chwilę po 17 wbijałem już pod główną scenę. I tu trzeba się zatrzymać i napisać kilka słów o samym festiwalu.
Bardzo pozytywnie oceniam organizację tego festu oraz podejście organizatorów, pomysł na niego. Teren Cytadeli to świetne miejsce na takie wydarzenie - można porozrzucać różne sceny, a jednocześnie nie są one daleko, a festiwalowicze chodzą sobie po urokliwym terenie pełnym drzew. Plus, widać było, że ma to być FESTIWAL - a nie tylko wydarzenie na którym masz kilka scen z muzyką, gastro i tyle, dawaj pieniądz i ciesz się że ci zorganizowaliśmy taki cud. Mnogość różnych atrakcji była imponująca (część opiszę niżej), dogadano się też ze sporą liczbą sponsorów, którzy wystawili swoje strefy - znów, z atrakcjami, albo DJami którzy grali tam lokalnie w przerwach koncertowych, co ściągało ludzi, dzięki czemu tłum ładnie się rozkładał po całym terenie festiwalu. Dobrze przemyślane i korzystał na tym każdy, nawet jeśli sam nie był zainteresowany takimi atrakcjami. Podejrzewam, że nie jeden smarkacz przyszedl tam na jakiegoś rapera, a resztę koncertów bujał się po takich strefach. No i spoko, on się dobrze bawił, a dzięki temu nie robił sztucznego tłumu na wykonawcach, którzy go nie interesowali.
Jeden minus organizacyjny - wyjście z maina: zdecydowanie wąskie gardło festiwalu, tam robiły się korki, a i wyobrażam sobie że w razie jakiejś kryzysowej sytuacji, najciężej byłoby właśnie tam. No ale też nie bardzo widzę innego rozwiązania, bo co, przecież nie wytną naokoło drzew xD
Przy okazji, sądzę że warto wspomnieć jeszcze o tym, że festiwal padł ofiarą najazdu jakichś dziwnych ludzi w stopniu dotychczas dla mnie niewidzianym. Podejrzewam, że jakiś profil aktywistów miejskich musiał napuścić na sociale Bittersweet swoich wyznawców, bo właściwie pod każdym postem można było czytać te same argumenty ubrane w podobne słowa: niszczycie przyrodę (trochę tak, wiadomo, przy każdym feście zdepcze się jakąś trawę, ucierpi jakaś zieleń, ale też nie był to jakiś ekologiczny holokaust), tam jest cmentarz, zbezcześcicie go (nie, był odgrodzony ładny kawał drogi od terenu festiwalu i dam głowę, że żaden umrzyk się nie oburzył

) itd. Rzucanie gównem i sprawdzanie co się przyczepi. No i oczywiście okoliczne NIMBy, którym się nie podoba że jest głośno w nocy i są ludzie i zaparkować ciężko i w ogóle. Sporo takich utyskiwań na różne festy na przestrzeni lat widziałem, ale tu to było naprawdę dobrze zorganizowane, lokalne gazety nawet pisały o tym artykuły (pod którymi owe dziwne persony również się udzielały). Najlepszą akcją było to, że w pewnym momencie każdy post Bittersweeta dostał masowe reakcje "wrrr" na fejsie z jakichś arabskich kont. Takie rzeczy można dość tanio wykupić, ale że komuś się chciało, że mu aż tak zależało. Ot, z takimi rzeczami muszą się w dzisiejszych czasach użerać orgowie xD
Z innych rzeczy organizacyjnych: stref z toi toiami było sporo i nigdy nie stałem w kolejce do kibelka (są tacy którzy stali, no ale jak się ma 0 IQ i się idzie do strefy blisko sceny w momencie gdy trwa tam koncert, zamiast przejść 5 minut do kolejnej, pustej, no to już się jest samemu sobie winnym). Jedzenia było mnóstwo, w tym nawet niedaleko scen, więc nie trzeba było się zaszywać w jakiejś obskurnej, zatłoczonej strefie gastro i przegapiać koncertów, żeby coś zjeść. Taka decentralizacja gastro to świetny pomysł. Co do jakości to się nie wypowiem, bo wystarczyło mi zobaczyć ceny, żeby się odezwała moja wewnętrzna cebula i stwierdziła, że wcale nie jestem głodny xD
Był merch festiwalowy, też na kilku stoiskach. Było gdzie usiąść, widziałem sporo patrolujących medyków, były beczkowozy z darmową kranówką (mega szacun, to wciąż nie jest dziś oczywiste <spogląda z potępieniem na Openera>). Dzięki temu nie musiałem też kupować nic do picia, a utrzymywałem stan solidnego nawodnienia za darmo xD
Publika - z gatunku tych młodszych, co jest efektem lineupu skierowanego właśnie ku tej grupie wiekowej. Było trochę ewidentnych przygłupów, najebusów, joł joł ziomx imprezowiczów itd., ale nic ponadprzeciętnego jak na taki spęd ludzi. Ogólnie było OK. Zero nieprzyjemnych sytuacji w moim otoczeniu.
Podsumowując - w pozamuzycznych aspektach było TOP, wszystko tu bardzo dobrze grało. To należy docenić. Tylko zastanawiam się, czy Bittersweet nie doszedł (już!!) na Cytadeli do swojego maksimum, bo choć nie było soldoutu, to ludzi było naprawdę mnóstwo, tam już się wiele więcej nie upchnie. Więc sprawa taka sama jak w przypadku Mystica, jeśli chcesz się rozrastać, to w innym miejscu. A sądzę, że tu raczej ambicje ku większym gwiazdom są oczywiste, więc prędzej czy później to będzie musiało nastąpić. Tylko śmieszne, że takie wrażenia mam już po pierwszej edycji xD To dobrze wróży festiwalowi, choć jednak klimat Cytadeli to dla niego wartość dodana.
Przechodząc do aspektów muzycznych. Przyjechałem tu na jedną wykonawczynię, w stosunku do reszty miałem oczekiwania albo zerowe, albo niewielkie. Sporo osób polecało Viagra Boys, więc to miałem mentalnie zakreślone jako must-see, poza tym to brałem co leciało. Z racji pierwszej edycji (zakładam, że to dlatego), były tak naprawdę dwie liczące się, grające naprzemiennie sceny. Spoko sprawa, chyba że cię akurat jakiś artysta nie interesuje, to musisz szukać zajęć pozamuzycznych. Była jeszcze trzecia scena na małych, nieznanych artystów (#nikogo) i Eventim Stage, na którym były jakieś pogadanki (#nikogo).
Zacząłem od niejakiej
Loreen. Grała jakiś taki elektropop, ponoć wygrała Eurowizję czy coś, nie wiem, występ podobał mi się. Dobre kawałki, fajne na rozruszanie. W klubie, w ciemniejszej atmosferze pewnie wypada jeszcze lepiej. Potem była
Sara James - nie wiedziałem co to, okazało się ze 17-letnia Polka. Ot, taki generyczny popik, dziewczyna jeszcze mocno nieoswojona ze sceną, raczej ciężko się to oglądało. Potem
Hurts - wiedziałem, że taki zespół istnieje, ale nie znałem ich piosenek. No takie gitarkowe lekkie granie, nic interesującego. Potem przyszedł czas
Viagra Boys. Jak pisałem, sporo ludzi naokoło mnie to polecało, wiem że kam też rozważał ten dzień festu ze względu na ten zespół, ale końcowo się nie wybrał. Niestety, nie zmotywowałem się do zapoznania z ich twórczością, a ja jestem taki typowy Janusz, który lubi to co zna i zna to co lubi. A jednak... mimo, że mieli u mnie pod górkę, to mnie kupili. Energiczny, ciekawy show, dobra muzyka, naprawdę cieszę się że ich widziałem. Mieli tego pecha, że tuż po nich na mainie zaczynał Taco Hemingway, więc frekwencja była mierna, a z czasem robiła się jeszcze słabsza. Liczba uczestników tego koncertu pod koniec była już na oko dwucyfrowa. Tam na luzie można było sobie podejść na barierki. No, ale ci co byli, to bawili się świetnie.
Pod koniec ich koncertu uderzyło mnie, że pojawił się problem, którego się nie spodziewałem. Zaczęło się robić... zimno. Wyparzony poprzednimi dwoma dniami w 34 stopniach (i bardzo ciepłymi nocami), ani nie pomyślałem, żeby zabrać jakąś bluzę. A tu psikus, temperatura zaczęła spadać z 20-paru do 13 stopni. Nawet o tym wiedziałem - sprawdziłem sobie prognozę pogody, ale założyłem, że to będzie takie ciepłe, letnie 13 stopni. No nie było xD
Potem headliner, wielki muzyk, Taco Hemingway, raper z Polski. Po nim na drugiej scenie miał być Jan-rapowanie (niestety, Shedao-sranie wciąż nie zaliczył żadnego bookingu). Wniosek był jeden: mam przeszło dwugodzinną przerwę na zwiedzanie terenu festiwalu. I tak właśnie zrobiłem. Początkowo planowałem czillować sobie gdzieś na leżaku, no ale na to było już za zimno. Udało się nie usłyszeć ani chwili tych z pewnością wspaniałych koncertów. Ich plus był taki, że jako jedyne tego dnia odessały z reszty terenu festiwalu jakieś 90% publiki, więc po reszcie chodziło się bardzo komfortowo. I tak spacerując sobie po różnych zakamarkach festiwalu, natknąłem się na trzecią scenę, tę która #nikogo. I tam przepadłem. Na scenie grał niejaki
Maz Univerze. Sądzę, że to tak musiało być, widząc Korna czy Limp Bizkit w latach 90. Energia, autentyczne emocje, złość i ból wykrzyczane w swoich piosenkach. Widziało go może z 30 osób, ale każda jedna z tych bawiła się tam świetnie - widziałem

Chłop miał ze sobą gitarzystę i perkusistę, i we trzech dali fantastyczny koncert. Aż po zakończeniu poszedłem mu pogratulować i życzyć udanej kariery. Nawet jeśli nigdy już o nim nie usłyszę, to co tam przeżyłem, to moje. Jego koncert zostawił we mnie więcej, niż mnóstwo większych od niego gwiazd, które w życiu widziałem. Takie to cuda festiwali, wykonawca napotkany przypadkiem na małej scenie stał się koncertem dnia.
Potem poszedłem dalej włóczyć się po terenie festiwalu. W międzyczasie Taco skończył grać i POTĘŻNY TŁUM zaczął płynąć w stronę drugiej sceny (tej z rapującym Janem). Tłum był tak POTĘŻNY, że stanąłem z boku i stwierdziłem, że poczekam aż przejdzie, bo przeciskanie się w drugą stronę byłoby zajęciem dość karkołomnym. Minęło bez mała dziesięć minut zanim wszyscy przeszli (jakby wtedy wybuchła jakaś panika, to trupy murowane), po czym spokojnie poszedłem poobczajać stanowiska naokoło maina. Tam też jednak zaczynało pizgać, więc stwierdziłem, że w kupie siła i poszedłem pod scenę, gdzie powoli zaczynali się gromadzić ludzie na
Peggy Gou. I to było mądre, bo faktycznie w tłumie się rozgrzałem

i jakoś tak doczekałem do 23:15. Peggy zagrała w porządku, ale niestety bez fajerwerków, nie powiem żebym z jej występu wychodził zachwycony. Było po prostu poprawnie. Potem byłem już zmęczony, ale powlokłem się jeszcze na jakieś pół godziny na Apashe - koncert zamykający festiwal. Ciekawa rzecz - DJ z orkiestrą. Było to oryginalne i dobrze działało. W końcu jednak zmęczenie wzięło górę i udałem się na tramwaj na dworzec. W tamtejszym McDonaldzie w końcu się posiliłem, co było w równie dużym stopniu pretekstem dla zajęcia stolika i odpoczęcia i podładowania sobie telefonu. Pociąg spóźnił się pół godziny, co śpiącego mnie nie uradowało. Jak przyjechał, to kolejne rozczarowanie, bo siedziałem blisko głośnika i za każdym razem, gdy ogłaszali kolejną stację, rozbudzali mnie xD. Jakoś po 5 wylądowałem w swoim łóżku i szczęśliwy, że to niedzielny poranek, zacząłem odsypianie.
Jak widać, w muzycznych aspektach było... różnie, raczej taki przyzwoity poziom bez żadnej petardy. Peggy nie dowiozła tak, jak oczekiwałem, a po reszcie niczego się nie spodziewałem. Liczę, że urosną i się ładnie rozwiną. Jeśli tam będzie jakaś nazwa, którą mam na oku, to pojadę bez wahania, bo wiem że organizacyjnie będzie bardzo dobrze.