4. The Final Cut - Album nazywany solową płytą Watersa ma jednak tę specyfikę, że gra tutaj Gilmour, no i brzmienie całości jest niezwykle podniosłe, nie tak kameralne jak twórczość solowa Rogera. Kto nie wie o co mi chodzi, niech posłucha Pros and Cons, gdzie są przecież fragmenty przypominające The Wall i Cut, a jednak ciężko znaleźć ten sam klimat. Gilmour tworzy go takimi tematami jak np. niesamowita solówka w Fletcher Memorial Home, ale i te klawisze, saksofon, niezwykle mroczne, ciężkie brzmienie syntezatora, to esencja Ostatniego Cięcia. I to powinna być ostatnia płyta Pink Floyd.
3. Wish You Were Here - Diament przede wszystkim. Największe wrażenie robi połączenie sterylnego, niemal zdehumanizowanego progresu z miękkim blues rockowym graniem. Te parę dźwięków tworzących otoczkę kompozycji ma błysk rur w przepompowni
Welcome to the Machine, mroczny na maksa, zdehumanizowany, nowoczesny progres z ciężkim synthem. Jest też nieco klasyczny Have a Cigar. Całość niewątpliwie psuje ballada, która tkwi tutaj jako dowód nostalgii za czasami, kiedy grało się kawałki o zielonych łąkach Anglii.
2. The Wall - Dwupłytowy epos z produkcją niewątpliwie wyprzedzającą swoje czasy, to dowód na megalomanię Watersa, ale i niewątpliwy geniusz w kreowaniu klimatu. Numery są tutaj różne, niezbyt długie, idealnie oddające paranoje jakie roiły się w głowie Watersa po rujnującej dla niego jak i zespołu trasie Animals. Czego tu nie ma. Lider Pink Floyd długo będzie rozdrapywał te rany, a fani będą raz kochać, raz nienawidzić The Wall. Ale ciężko znaleźć bardziej kompletny album opowiadający historię ludzkich lęków i paranoi w 80 minut. No przepraszam, Peter Hammill opowiedział w 7 minut. Ale...
1. Atom Heart Mother - Gdyby wziąć utwór tytułowy i móc go posłać obcym cywilizacjom... nie potrzebowaliby niczego innego (strach się bać jakby ktoś chciał im posłać Money). W tym kawałku zawiera się wszystko co było wcześniej, ale też wszystko co było później w muzyce zespołu. Sęk w tym, że tutaj mamy to tak poszatkowane i zmiksowane, iż ciężko ogarnąć 23 minuty tego rozmachu aranżacyjnego. Alan Parsons wylansował się na tej płycie jako inżynier dźwięku. Pozostałe utwory to tęsknota za latami 60. Nie zabrakło też psychodelii w wydaniu śniadaniowym. Ale to nie Parsons konsumuje słynne śniadanie Alana, tylko inny Alan. To chyba jednak bez znaczenia. Dzwony też się pojawiają na tym krążku. Pojawią się też na płycie The Division Bell. Te same.