VILLA MANIN, Passariano, Codroipo (Bruce Air) 17-18 sierpnia 2010
Do Londynu przybyliśmy ok. północy 17-ego na lotnisko Stansted. Po wcześniejszym rozeznaniu wiedzieliśmy że czeka nas "przyjemność" jazdy taksówką na lotnisko Gatwick z którego International Concert Travel zaplanował odlot Bruce Air 666. Po przejechaniu prawie 120km i uiszczeniu opłaty
znaleźliśmy się na miejscu odlotu. Choć lotnisko jest dość duże, praktycznie nie było problemu ze znalezieniem odpowiedniego "gate'u", gdyż właśnie w tym miejscu koczowało już kilkoro fanów z Brazylii pod wodzą jednego z najbardziej aktywnych fanów Bruce'a -Pedra. Około 3 w nocy zajeliśmy w ten sposób miejsce na miłej podłodze, gdzie troszke drzemiąc, troszkę racząć się piwkiem wskazywaliśmy machaniem miejsce ludziom w koszulkach z wiadomo jakimi napisami. Najpierw dobiła do nas następna grupa Brazylijczyków (chyba byli nalliczniejsi, nie licząc Anglików -ponad 25 osób), Włosi i Portugalczycy. Po piątej zjawił się Steve (główny organizator z ICT), i zarządził odprawę. Po przejściu wszystkich niezbędnych kontroli i zakupów spędziliśmy ponad 2 godziny w strefie bezcłowej, skąd zostaliśmy wezwani do stawienia się do samolotu, gdzie znowu czekało nas ponad godzinne oczekiwanie i obserwacja służb krzątających się przy AEU 666. Po zatankowaniu zjawił się Bruce ze swoją pokładową ekipą. Cała banda fanów z podnieceniem wyczekiwała otwarcia rękawa prowadzącego do samolotu. Notabene ów Boening nie wygląda zbyt dobrze i jest dość wiekowy, co wzbudziło naszą trwogę, ale zawierzyliśmy Bruce'owi i zrzuciliśmy to na jego zainteresowania zabytkowymi samolotami.
Wreszcie nadeszła ta najbardziej oczekiwana chwila. O tworzyły się drzwi i weszliśmy tunelem na pokład. Przy wejściu czekała nas miła niespodzianka w postaci plecaka z haftowanym logo wypełnionego gadzetami z insygniami Bruce Air (czapki, notesy, okulary, flagi i inne pierdółki). Wchodząc na pokład przechodziliśmy obok otwartych drzwi kabiny gdzie siedział już sam Wielki Mistrz i manipulował wśród niezliczonej ilości guziczków i światełek. Mieliśmy to szczęście że zjawiliśmy się jako jedni z pierwszych na odprawie i przydzielono na miejsca w pierwszym rzędzie zaraz za obsługą lotu. Z tego miejsca mieliśmy Bruce'a na wyciągnięcie ręki i cieszyć się z obecności w jego najbliższym otoczeniu. Po starcie (lub zaraz przed - z wrażenia zapomniałem) Pan Kapitan wyszedł do nas i się ze wszystkimi przywitał kilkuminutowym monologiem, wbudzając co chwilę salwy śmiechu i wielki aplauz. Wspomniał także że będzie z nami wracał już nie jako pilot, ale zwykły pasażer i wtedy będzie czas na zrobienie fotek czy podpisanie pamiątek.
Jakież było nasze zaskoczenie w momencie nawiązywania rozmowy po angielsku z towarzyszem podrózy z naszego rzędu siedzeń, gdy usłyszeliśmy "Ne musicie mowicz angielsko. Ja rozumim wszechno po polsku" A był to Słowak Oto. Czas lotu minął nam oczywiście na rozmowach o nowej płycie, turze i strachu przed lataniem, który biorąc pod uwagę wspólną słowiańską duszę postanowiliśmy ujarzmić poprzez konsumpcję wiadomo jakich napojów. Przed końcem lotu nie mieliśmy z w/w strachem już żadnych problemów, a przyjaźń polsko-słowacka została wielce umocniona.
Po opuszczeniu samolotu zaobserwowaliśmy dość liczny tłumek włoskich fanów oczekujący na wyjście Bruca z samolotu. Tu możecie tę akcję obejrzeć:
http://www.youtube.com/watch?v=CekCPDfa5zk Po zapakowaniu nas do autobusów i rozdaniu przez organizatorów opasek "First To The Barier", ruszyliśmy w drogę do hoteli w Udine. W hotelu szybki prysznic, obiadek i szybkie zwiedzanie okolicy w celu nabycia złocistego trunku. Nie było to jednak łatwe z powodu panującej w tym czasię siesty, gdzię każdy Makaroni ma wszystko w wiadomej części ciała. Koniec końców udało się i pobiegliśmy do czekającego już na nas pod hotelem autobusu. Cały nasz przejazd od momentu opuszczenia samolotu, kręciła włoska stacja telewizyjna Free Channel ze Sieny na której stronach będzie można znaleźć reportaż o fanach IM, w którym to piszący te słowa także, poważnie się udzielał
. Na miejsce koncertu dotarliśmy ok. godziny 17 i niestety dla nas po długotrwałych przeprawach z wjazdem na teren posiadłości Villa Manin (korki + włoska milicja, taka sama niestety wszędzie), okazało się że miejsce pod barierkami jest już zajęte przez dość duży tłum wpuszczony już wcześniej przez organizatorów. Stwierdziliśmy z Adamem że mamy to gdzieś i wyszliśmy z terenu imprezy w poszukiwani€ tańszego piwka które na terenie koncertu kosztowało od 5 do 10 euro. Tak też po zakupie sześciopaków i twardego pysznego parmezanu raczyliśmy się tym nad miejscowym strumykiem (ciekiem?) oddając nasze ciała na rzeź wybitnie malutkim, ale jeszcze bardziej bezwzględnym komarom.
Jak mi się zdaje, przed 20-tą udaliśmy się na miejsce koncertu, gdzie ku naszemu zaskoczeniu ludzie przy wejściu na teren konceru, fani stali grzecznie do kontroli biletowej, a obok były nie chronione bramki przez które każdy wchodził jak chciał. Mojej skromnej osobie dzieki posiadanemu backstage pass'owi udało się dostać za scenę. Od razu spotkałem tam Nicko który doglądał już i tak opóżniony montaż perkusji. Za pare chwil pojawił się zakręconyi spóźniony Adrian, który zapytał się mnie, jako pierwszą napotkaną osobę "za ile czasu zaczynają grać koncert ?" Tak jak ja bym miał niby to wiedzieć.
Po czym poszedł przebierać się do garderoby. A ja skrzętnie udałem się tam za nim. Co ciekawe nigdzie nie było Roda ani Dicka Bella. Wydaje mi się przez ich brak właśnie było troszkę czasowych niedociągnięć. Po zrobieniu fotek poleciałem między barierki zeby nie opuścić rozpoczęcia się koncertu. O supporcie nic nie mogę napisać bo go nie widziałem na scenie, z wyglądu prezentowali się jak wczesne Motley Crue
Oczywiście wszystko zaczęło się standardowo. Doktor, Intro i Wicker, po którym zostałem grzecznie ale stanowczo wyproszony poza barierkę, razem z wszystkimi fotopstrykami. Ze względów bezpieczeństwa ochrona musiała mieć miejsce na wynoszenie omdlonych osobników, a odległośc między barierką a scena była wybitnie mała. Coś na oko 1,5 metra. Po obejsciu barierki mozolnie wbijałem się pod scenę gdzie po drodze spotkałem Adama i razem wspólnymi siłami byliśmy prawie wtym samym miejscu co ja przed chwilą tylko z drugiej strony płotu. Dostaliśmy się na drugi rząd coś około El Dorado. Pierwszy raczej nie osiągalny gdyż nie dało się wyrwać wyjątkowo zawziętych Włochów, którzy przypięcie byli do płotu pasami. Daliśmy walce spokój jak dostaliśmy ostrzeżenie od ochrony. Sam koncert oczywiście świetny. Choć nie będe się rozpisywał tu nad szczegółami bo każdy ma do tego podejście subiektywne. Choć mi mającemu skłonności do marudzenia, bardzo się podobało. Wydaję mi się że całość zagrana była nieco bardziej agresywnie niż Budapeszcie, ale z kolei Bruce na Węgrzech dawał z siebie o wiele więcej. Może był wymęczony lotami i fanami. Kto wie? Sama scena to produkcja w odróżnieniu do Sziged tylko maidenowa z ich światłami, całą infrastrukturą i wszystkimi pierdołami. Zdziwiło mnie jednak że tak jak u naszych Bratanków nie było ani jednego efektu pirotechnicznego. Należy także wspomnieć o braku telebimów, dzięki czemu mogliśmy ujrzeć Dave'a w innym stroju. Jeśli chodzi o fanów było tam ich podobno 9 tysięcy, choć na moje oko jakby troszkę mniej. Taką informację podali mi ludzie z włoskiej TV. Jeśli natomiast chodzi o żywiołowość to moim zdaniem zdecydownie przebili Budapeszt. Coś jakoś 8/10, przy Sziget 5/10.
Po koncercie krótka wizyta na backstage. Niestety bezowocna, gdyż nasi idole ulatniają się w zawrotnym tempie, w trakcie granego jeszcze z przodu "Always Look On The Bright Side Of Life". Chwilę później znaleźliśmy się w autobusię który dowiózł nas do hotelu (Jezu, jak przyjemnie mieć hotel po takim wyczerpującym koncercie). Prysznic, browar, poduszka.
Następnegodnia kazano nam się stawić po 9 na śniadaniu po którego spożyciu udaliśmy się w drogę powrotną na lotnisko do Triestu. Po dosyć szybkiej odprawie czekał na nas już samolot czeskich linii lotniczych a przy wejściu witał każdego osobiście Bruce, rozdając prz okazji wszystkim swoje pamiątkowe, podpisane własnoręcznie zdjęcie z kabiny pilota. Przed samym jeszcze wejściem w rękawie prowdzącym na pokład, każdy mógł sobie zrobić zdjęcie i podpisać np. płyty. Wszystko to bez skrzywienia i bez żadnego gwiazdorstwa głównego bohatera tego lotu. Po chwili rozmowy Bruce dał mi jeszcze jedną fotkę, którą specjalnie podpisał z dedykacją dla Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Po krótkiej namowie obiecał także przekazać Robertowi w trakcie lotu do Hiszpani także dodatkowy pamiątkowy plecak (wszystkie zostały w pierwszym samolocie), które to gadżety wystawimy na styczniowej licytacji.
Po spokojnym locie w którym Bruce większość czasu spędził i tak w kabinie pilotów (nie mógł odpuścić chyba możliwości pokierowania nowym Airbusem), a my w dalszym ciągu umacnialiśmy przyjaźń polsko-słowacką, wylądowaliśmy na Gatwick. Po pożegnaniu się z Brucem i poznanymi przyjaciółmi z całego świata udaliśmy się do Londynu, gdzie przy okazji zwiedziliśmy jedno z ważniej szych dla Maiden miejsc, czyli halę Earls Court. Obiadek, piwko i powrót do Wrocławia z Luton. Strasznie były męki, ale się opłacało. I to jak! Polecam wszystkim!
Tu jeszcze relacja video jednego z fanów:
http://www.youtube.com/watch?v=DAZRuzC1qWU
...i kilka moich fotek: